wtorek, 23 czerwca 2015

24: "Dlaczego ja to zrobiłem?"


Witam Was kochani! ^^ 
Dziś przychodzę do Was z rozdziałem 24! :3 ale ten czas 
szybko leci :) Ale  od czwartku mam już wakacje,
co wiąże się z wolnym czasem, a to z kolei z częstszymi rozdziałami, 
oraz wysłaniem tego do wydawnictwa :D
Mam nadzieję, że mi się uda ;c pożyjemy = zobaczymy :P

PROSZĘ, ABY ROZDZIAŁ SKOMENTOWAŁ KAŻDY KTO CZYTA
TEGO BLOGA :) TO DLA MNIE NAPRAWDĘ WAŻNE <3 PRAGNĘ POZNAĆ WASZĄ OPINIĘ :) 

OSOBY PISZĄCE ANONIMOWO PROSZĘ O PODPISANIE SIĘ, 
BO NAPRAWDĘ WIDAĆ TO, IŻ JEDNA OSOBA PISZE PO KILKANAŚCIE KOMENTARZY :)


Miłego czytania! :)




 ~Louis~


Zmęczonym wzrokiem wodziłem po ścianie. Melancholijny dźwięk opadających kropel deszczu obijał się głośnym echem po niewielkim pomieszczeniu. Leniwie zamrugałem oczami, potrzebując snu, na który nie mogłem sobie pozwolić. Nie tutaj. Nie w miejscu, gdzie w chwili nieuwagi jeden strzał załatwi wszystko. I już nie będzie strachu, cierpienia, ucieczek, zdenerwowania. Tylko wieczny sen, z którego nie będzie nam dane się obudzić.
Czułem, jak zdrętwiały mi kończyny. Przebywanie w jednej, niewygodnej pozycji, w pomieszczeniu, w którym zaczyna brakować tlenu, nie działa na człowieka odprężająco. Westchnąłem i popatrzyłem na sufit. Musiałem znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać. Żeby ją stąd wydostać. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę pomocy dla niej już teraz, potem będzie za późno. Środek, który jej zaaplikował to nie byle jaki narkotyk. Już dawno by się obudziła. Żadne nowe rany nie zdobiły jej ciała. Od zawsze wiedziałem, że Nicholas to człowiek, który już dawno utracił rozum. Testował nowe środki na ludziach, a potem obserwował, co się z nimi stanie. Nieraz na własnych oczach widziałem, jak niewinni obywatele ginęli od jednego zastrzyku, jaki im zaaplikował. Od małego pomagałem mu. Miałem okazję dokładnie przyjrzeć się całemu laboratorium, gdzie substancje tworzone były z połączenia różnych preparatów, kwasów.
Pamiętam, jak niegdyś schwytał młode małżeństwo. Podał im dwie fiolki z nowymi mieszankami. Po pierwszym kobieta zbladła. Upadła na podłogę, chwyciła się za gardło i zaczęła krzyczeć. Jej pisk słyszany był, dopóki kwas, jaki połknęła nie wypalił jej gardła. Wymiotowała nieprzyswajalną dla organizmu, zielonkawą substancją. Po całych jej męczarniach i poddaniu jej ciała do analizy, okazało się, że silnie żrąca substancja, spaliła żołądek i przewód pokarmowy. Spieniła się, cuchnąc chemikaliami. Po zwróceniu zasychała i zamieniała się w proszek, zabójczy środek. 
Drugi był mężczyzna. Płyn jaki wypił miał ciemnofioletowe zabarwienie. Szybko zaczął się śmiać, jak po zwykłych narkotykach, potem płakać, a na końcu krzyczeć. Mieszanka tego, co mu podano sprawiła, że poziom adrenaliny w jego organizmie podskoczył, wywołując paraliżujące halucynacje. Zginął ze strachu. Padł na zawał. 
Po torturach Nick się ich pozbył. Do dziś nie wiem, jak. Szczerze, nawet nie chcę wiedzieć. Miałem dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy ujrzałem coś tak okrutnego. Przeraziło mnie to, chciałem im pomóc. Wybuchłem płaczem i schowałem się za Gordonem. Wtedy usłyszałem od niego słowa, które powtarzałem sobie niemal przez całe życie: "Nie bądź słaby. Tylko ludzie, którzy mają uczucia są słabi. A ty pokaż, że nie masz uczuć. Że będziesz dążył do wybranego celu. Nigdy nie zdradzisz i nigdy nie zawiedziesz." 

Wierzyłem w każde jego słowo. Szkoda, że tak późno przejrzałem na oczy. Dopiero teraz doszło do mnie, że to nie nienawiść buduje człowieka. Z nią jesteśmy tylko marnymi istotami pełnymi złości i zazdrości. Zapominamy o tym, że każdy w nas ma w sobie coś wyjątkowego i nawet, jeśli tego nie dostrzegamy, nie oznacza to, iż tego nie ma. Nasza indywidualność ukazuje się nam na każdym kroku. Powinniśmy dostrzec ją i iść na głosem serca. Obrać własną, niepowtarzalną ścieżkę w życiu i z dumą się nią kierować. Nikt nam nie wróci straconych dni, ale może dać nam nowe, niczym czystą kartkę, którą zarysujemy wraz z mijającymi godzinami. I tylko w naszym interesie będzie, czy pozostanie biała, a nawet bielsza, czy zabarwimy ją tysiącami kolorów, w jakich dostrzeżemy wszystko dookoła. 
Żałuję, że nie potrafię zmienić się na lepsze. Jedyne, co jest we mnie nowe, nieznane to uczucie, którym darzę Elizabeth, a którego sam nie rozumiem. 

Wtem drzwi otwarły się z hukiem, a do środka wszedł Liam. Otworzyłem oczy szeroko. Wolność.
- Mogłeś mi pomóc szybciej. - warknąłem z przyzwyczajenia, kiedy założył ręce i patrzył na mnie spokojnie.
- Tylko, że tym razem, Tomlinson, on pracuje dla mnie... - tuż obok mojego przyjaciela stanął Nicholas i patrzył na mnie z wymalowanym na twarzy triumfem. 
- Gardzę tobą. - syknąłem w stronę bruneta, który niewzruszenie stał nad nami. Moje losy były teraz w rękach tego zdrajcy.
- Zabrać go. - powiedział Nick i wyszedł z pomieszczenia. Poczułem, jak mężczyźni odwiązali mnie od Elizabeth i wypchnęli z pokoju. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął się wyrywać, jednak jak zwykle obróciło się to na moją niekorzyść. Poczułem ukłucie w kark, po czym obraz zaczął mi się zamazywać, aż w końcu urwał.

Obudziłem się w ciemnym pokoju. Okna były zasłonięte poszarpanymi firanami, żarówki rozbite. Chciałem wstać, jednak grube sznury zaciśnięte na moich nadgarstkach uniemożliwiły mi to. Siedziałem na skrzypiącym, drewnianym, zapewne bardzo starym krześle. Drewno było słabe, chybotliwe, lada chwila gotowe pęknąć. W powietrzu czuć było ostry zapach siarki i papierosów. Na moich ustach zawiązana była brudna, wilgotna szmata. Zakaszlałem, zaciągając się jej zapachem.
- Tak cho****** długo czekałem na ten moment! - warknął Nick, podchodząc do mnie. Za paskiem miał pistolet, w dłoni małą fiolkę. - Widzieć Louis'a Tomlinson'a we własnej osobie, uniżonego... gotowego oddać wszystko w imię miłości... - wywrócił oczami, szczerze rozbawiony. Spojrzałem na niego z ognikami nieodpartej wściekłości w spojrzeniu. - Co? Chcesz coś powiedzieć? Słucham? - prychnął i z całej siły kopnął moje krzesło. Stare drewno zatrzeszczało, a potem pękło. Upadłem wraz z nim na glinianą podłogę. Ostre drzazgi boleśnie wbijały mi się w kręgosłup. Zawyłem z bólu, na co tylko zaśmiał się. To był początek jego nieprzyjemnej gry. 
Postąpił krok naprzód, odkorkowując buteleczkę. Już wiedziałem co było w środku. Jedno z tych jego "śmiertelnych napojów". A ja nie mogłem choćby odsunąć się, żeby uniknąć zaaplikowania trucizny.
- Samolocik leci do buźki! - warknął szyderczo. Jeden jego goryl złapał moją szczękę, miażdżąc ją swoim uściskiem. Zacząłem krzyczeć, wyrywać się. Niestety, bezskutecznie. Wlał mi całość do ust, po czym zamknął je. Nie miałem wyboru, czy chcę to połknąć. To był przymus. - Wiesz, co wypiłeś? - spojrzał na mnie, wygrywając kolejne starcie. - Jedyną rzecz, która mogła przywrócić tą dzi*** do życia. - powiedział, a ja poczułem, jak robi mi się słabo. To nie tak miało być! Elizabeth musi przeżyć!
- Piep** się skur*****! - splunąłem mu w twarz. Przymrużył oczy i założył ręce. 
- Jeszcze nie przetestowałem działania na zdrowych osobach. Będzie... ciekawie. - wywrócił oczami i z całej siły, uderzył mnie oderwaną nogą od krzesła. Ostatnie, co pamiętam to obraz Liam'a wsuwającego mi coś do ręki. Potem mam pustkę...

Świadomość w pełni odzyskałem w znajomym pomieszczeniu. Wszystko wydawało się takie zniekształcone, inne. Potrząsnąłem głową, myśląc że to jedynie głupi żart, ale halucynacja nie mijała. Uderzyłem pięścią w ścianę zdenerwowany. Jednak moja dłoń nie spoczęła na zimnym betonie, tylko na czymś delikatnym i miękkim. Otworzyłem drugą dłoń, którą przez cały czas trzymałem zaciśniętą. W środku widniał mały, srebrny kluczyk. Czy to moja nadzieja na wolność.
- Co ku***? - wymamrotałem, nic nie rozumiejąc. Wstałem na drżących nogach, chwiejąc się i całym swoim ciężarem naparłem na drzwi, czując że w nogach nie mam oparcia. Próbowałem trafić kluczem w zamek, jednak nagle pomnożyły się razy kilka. Osunąłem się bezradnie na ziemię i kopałem metal z całej siły. Przepełniała mnie złość. Chęć zniszczenia czegoś. Odwróciłem się i dopiero teraz dostrzegłem Elizabeth. Nachyliłem się nad nią i mocno spoliczkowałem.
- Dlaczego ja to zrobiłem? - mówiłem sam do siebie. Jedno mówiłem, drugie myślałem, a jeszcze inne robiłem. Czułem się tak, jak robot sterowany przez konsolę. Jakby druga osoba miała władzę nad tym, co robiłem.
Walczyłem sam ze sobą o to, aby nie zrobić jej krzywdy. Stęknąłem słabo, czując że jestem na przegranej pozycji.
- Elizabeth, przepraszam! - jęknąłem, a potem straciłem kontrolę nad moimi czynami. Bez skrupułów raniłem jej niewinne ciało. Widziałem krew, która wypłynęła jej w wargi, nosa, czoła. Usiadłem na niej okrakiem, żeby mieć lepszy punkt podparcia, po czym kontynuowałem moją rzeź.
- Louis! - usłyszałem stanowczy, karcący głos, a potem gwałtowne szarpnięcie na lewe ramię zdarło mnie z dziewczyny. Czułem, jak trzęsę się, a krople potu spływają mi po zmęczonym czole.
- Muszę ją bić, nie rozumiesz?! - krzyknąłem. - Nie wiem, dlaczego... pomóż mi... - byłem w amoku. Tak bardzo nie chciałem jej krzywdy. - Zabij mnie... - wyszeptałem błagalnie. Pokręcił głową. Wziął ją za ręce. 
- Chodź. Uciekajmy z tego podłego miejsca... - mruknął i wybiegł z naszego piekła. Ruszyłem za nim, gnany potrzebą ciosów składanych na jej ciele. Na ciele Lizzie. Brunet skręcił i pistoletem zepsuł kod zabezpieczeń. W całym budynku zrobiło się głośno od hałasu wydawanego przez alarm. Nerwowo oglądnął się za siebie, po czym zaczął pakować różne fiolki do kieszeni. Sala nie była duża. Wyglądała, jak niczym nie wyróżniająca się pracownia chemiczna w jednej ze szkół. Kilka dużych stołów, na których znajdowało się wiele preparatów, ustawione było prostopadle do drzwi wejściowych. Przy ścianie stały dwie duże szafy z małymi podpisanymi fiolkami. Właśnie te buteleczki chował teraz brunet. Czerwone światła informujące o zagrożeniu migały nad nami ostrzegawczo, jakby chciały nam uświadomić, że zaraz ktoś pozbawi nas względnej wolności.
Usłyszałem czyjś bieg, w korytarzu, który wypełnił się uzbrojonymi ludźmi. Ludźmi, którzy tylko czekali na to, aby nas złapać i dotkliwie pobić.
- Oni polują na nas... - powiedziałem po chwili, jakbym nie zdawał sobie sprawy z rosnącego zagrożenia. Liam spojrzał na mnie z przerażeniem, ale i niekrytą determinacją w oczach.
- Louis, biegnij! - krzyknął, a ja poczułem się tak, jakbym przestał nadawać na właściwych falach. Stałem w miejscu i patrzyłem na niego, jak na obcego człowieka, którym z każdą chwilą się stawał. - Louis! - powtórzył, ale w tym momencie zostaliśmy otoczeni przez ludzi Nicolasa. Miałem poczucie, że nie mogę opuścić tego miejsca, muszę tu zostać. Zupełnie, jakbym został przykuty do jednej ze ścian niewidocznymi kajdanami, które niczym magiczna siła przyciągały mnie coraz mocniej w swoje szpony.
Elizabeth wyślizgnęła mu się z rąk i niewinnie przeturlała po zimnej, kamiennej posadzce, zatrzymując się w kącie pomieszczenia. Patrzyłem na nią pustym wzrokiem, który teraz domagał się krwawej ofiary złożonej właśnie z niej. 
Od pustych myśli oderwał mnie dopiero wystrzał z broni mojego kompana. Pocisk toczący się z zawrotną szybkością przeleciał tuż obok mnie, dotkliwie raniąc pierwszego mężczyznę. I właśnie to było iskrą, która rozpaliła ogień. Każdy z nich wyciągnął pokaźny składzik broni. Nim zorientowałem się, padały już kolejne strzały. Widziałem, jak szkarłatna ciecz trysnęła z ręki mojego kompana. Ale po prostu stałem niewzruszony. To co działo się dookoła, nie miało najmniejszego znaczenia. Nawet kule, które latały coraz bliżej mojego ciała. Oszałamiające było to, że żadna nie tknęła jej. Leżała w miejscu, które wydawało się ognioodporne. Jakby była nietykalna... 
Przymrużyłem oczy, czując narastającą wściekłość na nich wszystkich, na nią, na siebie. Zacisnąłem szczękę i podszedłem tam. Kucnąłem przed nią, mierząc wzrokiem jej ciało. 
- Niewinna... - warknąłem pod nosem, uderzając jej policzek, który już po chwili poczerwieniał, ukazując odcisk mojej dłoni. - Urocza... - kolejny cios, tym razem w żebra. Usłyszałem, jak chrupnęły pod naciskiem uderzenia, zapewne łamiąc się. - Wyjątkowa... - odkręciłem jedną buteleczkę i wylałem na jej dłoń. Skóra zrobiła się w tym miejscu sina, po czym pokryła bąblami, zapewne na skutek poparzenia. Uśmiechnąłem się, ale zaraz potem pokręciłem głową. - Co ja robię? - szepnąłem sam do siebie. Musiałem zacząć kontrolować swój organizm, inaczej przegram, zabijając ją.
- Louis! Pomóż mi do cho****! Sam nie dam rady! - krzyknął zakrwawiony Liam. Zacisnąłem oczy. Nie potrafiłem. Coś mnie blokowało, dusiło wewnętrznie. - Louis! - powiedział błagalnie. Rozglądnąłem się i przeczesałem nerwowo włosy, widząc gaśnicę. Złapałem stanowczo broń leżącą na ziemi i podniosłem ją. Nagle zrobiła się ciężka, zupełnie jakby wykonana została z ołowiu. Wziąłem głęboki wdech i wydech, po czym strzeliłem w nią. Skondensowany dwutlenek węgla poderwał ją, rozbryzgując pianę na mnie i wszystkich dookoła. Liam szybko potarł oczy i przerzucił sobie Elizabeth przez ramię.
- Chodź, Louis... - popchnął mnie w stronę wyjścia. Powłóczyłem nogami, które były coraz cięższe do udźwignięcia. - Louis... musisz się przemóc... proszę cię, chodź... nie czas na żarty... pomyśl, że to było sok, a nie coś, co przywróci ją do życia. Pomyśl, że to nie ma na ciebie wpływu. To siedzi w twojej psychice, Lou. Musisz pokonać uprzedzenia do niej, do samego siebie... - pokręcił głową i stanął przede mną. 
- Jesteś zbyt pewny tego, co mówisz... a ja nie umiem... - westchnąłem. - To silniejsze ode mnie... - zbolałym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Słyszałem, jak strzały ponowiły się. Tym razem było ich więcej, stawały się coraz głośniejsze.
- Stary, nie żeby coś, ale zaraz ustrzelą nam głowy... - jęknął i zaczął mnie ciągnąć z wysiłkiem. Oglądnąłem się za siebie. Tym razem, już lepiej uzbrojeni ludzie, pracujący dla Nick'a biegli za nami zdecydowani, co do zabicia nas. 
Czułem się, jak po wypiciu sporej butelki alkoholu. W głowie mi szumiało, nogi chodziły we własne strony, ale nie w tą, którą musiały podążyć.
- No dalej... - zużywałem całą energię, aby skupić myśli i stawiać krok, za krokiem. Liam patrzył na mnie ze współczuciem. - Biegnij z nią... - pokręciłem głową. - Nie dam rady... - syknąłem z bólu i upadłem, kiedy poczułem, jak pocisk przeszywa moje ciało. Krew trysnęła tuż spod mojego kolana. Liam wypuścił powietrze ze świstem i odbiegł. Osunąłem się na ziemię, oszołomiony wystrzałem i bólem, jaki mi sprawił. Oddychałem ciężko, nie mogąc się skupić. Szkarłatna ciecz zdobiąca moje spodnie, odebrała mi zdolność trzeźwego myślenia. Zastygłem w bezruchu. Nie mogłem pojąć, co się ze mną dzieje. W normalnych warunkach z zimną krwią wstałbym, i pomimo rany, biegłbym przed siebie oddając strzały. Już nieraz wychodziłem cało z nieciekawych sytuacji. Ale tym razem było inaczej. Chwiałem się, jak po wypiciu kilku kieliszków czystej wódki. Zwyczajnie nie byłem sobą i przeszkadzało mi to. Irytowało mnie to, że całkowicie zależy jestem od nich i od tego, czy Liam zdąży wrócić po mnie. Nogi drżały mi, jak sparaliżowanemu, wzrok rozmazywał się. Czy tak wygląda koniec? Mój koniec? 
Moja głowa uderzyła o ubitą, wyschniętą na wiór ziemię. Pył leżący na niej uniósł się, przez chwilę, mieszając z lekkim powietrzem. W końcu skończył tam, gdzie ja. Wzrok mnie zawodził, ludzie byli rozmazani, krzyk niewyraźny.
- Pomocy... - ruszyłem słabo ustami, lecz nie wydobył się z nich żaden odgłos. Czułem się, jak nikt. Tlen, którego nikt nie widział. Z tą różnicą, że życie bez tlenu nie jest możliwe, a beze mnie, wręcz lepsze. 
Spękane wargi uporczywie starały się wypowiedzieć cokolwiek, co mogłoby mnie wybawić, lecz z marnym skutkiem. Było mi słabo. Żółć prawdopodobnie pragnęła opuścić mój żołądek.
"Zwymiotuj, Louis... może poczujesz się choć trochę lepiej. W końcu choć trochę tego świństwa wyjdzie na zewnątrz..."  
Naprawdę chciałem posłuchać się własnej podświadomości, ale kiedy zdawałem sobie sprawę, że we mnie znajduje się jedyne lekarstwo, które pomoże się El obudzić, nie mogłem. Nawet jeśli to sprawi, że już nigdy nie ujrzę kolegów, własnego pistoletu i marmurowego nagrobka Lottie.
"Wdech i wydech. Uspokój się."
Spokój w takiej chwili jest czymś absurdalnym. Poczułem, jak ktoś stawia swój ciężki but, na mojej klatce piersiowej z zadowoleniem. Z trudem zaciągałem się powietrzem, którego nie umiałem już wykorzystać, jak należy. Jednak nagle ciężar ustąpił, a mężczyzna runął tuż obok mnie. Jego puste już oczy patrzyły przed siebie, pozbawione życia, które uleciało w tak szybkim tempie. Jego klatkę piersiową zdobiła spora rana postrzałowa, z której nieprzerwanie lała się krew.
Czyjeś ręce podniosły mnie, jak bezbronną marionetkę. 
- Lou, stary... chociaż staraj się ruszać nogami... - zachwiałem się, nie rozumiejąc przesłania słów, jakie wypowiedział. Wziął mnie pod ramię i zaczął ciągnąć, co chwila oddając strzały z naładowanego amunicją pistoletu. 
Już po chwili ujrzałem za sobą znajomy mur, który z każdą chwilą coraz bardziej się od nas oddalał.
- Cho****... - mruknął brunet pod nosem i rozejrzał się, nie mając pojęcia, którędy iść. - Każde drzewo wygląda tak samo... - nerwowo zmarszczył brwi. 
- Tutaj są! - naszych uszu dobiegł surowy głos jednego z ludzi Nicolasa. Nie było czasu na zastanawianie się. Liam puścił się szaleńczym biegiem przed siebie, ciągnąc mnie. Grunt w pewnym momencie, osunął nam się spod nóg. Zaczęliśmy spadać. Rośliny, które ciężko jest spotkać w Irlandii, raniły nasze dłonie i twarze. Czułem, jak brunet w pewnym momencie mnie puścił. Oboje turlaliśmy się szybko, niezależnie od nas, wpadając na coraz to nowe,  twardsze rośliny. 

W końcu uderzyłem w ogromne drzewo, miażdżąc przeponę. Czułem, jak tlen przestaje docierać do moich płuc. Nerwowo brałem coraz większe oddechy.
- Chodźmy stąd... - Liam wstał, powoli dochodząc do siebie po upadku. Potrząsnął głową. - Jak mogłem nie zauważyć tej skarpy? - podparł dłonie na kolanach, zginając się. - Trzeba znaleźć wodę... a potem wyjście stąd... i przede wszystkim ludzi... - potarł czoło, które zrobiło się mokre od potu pomieszanego z krwią. - W porządku, stary? - zmarszczył czoło, kucając przy mnie. Trzęsłem się nie do opanowania. Było mi gorąco, a krople potu spływające po mojej twarzy, były niczym parzący mnie lód.
- Gdzie Elizabeth? - wydusiłem słabo. Westchnął i pomógł mi wstać. Od razu upadłem z powrotem, niezdolny do pokonania choćby metra.
- To teraz nieważne. Musimy się stąd wydostać, opatrzyć cię... - pokręcił głową. - Mogę się założyć, że ludzie Nick'a już nas szukają. - nerwowo podrapał podbródek.
- Liam... - popatrzyłem na niego zbolałym wzrokiem. Zasługiwałem na to, by choć raz ktokolwiek był wobec mnie szczery. 
- Zostawiłem ją tam... - wypuścił powietrze ze świstem i uderzył pięścią w drzewo. - Bo to ku*** tylko zakładniczka, a ty jesteś moim kumplem od prawie zawsze. I tak nie dostalibyśmy za nią pieniędzy, w końcu jest już prawie martwa. A jeśli aż tak bardzo ich potrzebujemy, to porwijmy kogoś innego, w końcu jesteśmy tymi lepszymi. Co to dla nas zabezpieczenia obronne. - mówił szybko, przerywając jedynie na zaczerpnięcie oddechu. Na koniec zaśmiał się gorzko. - Nawaliłem... - powiedział i z całej siły kopnął drzewo stojące przed nim. 
Poczułem, jak nagle wszystko przestaje mieć znaczenie. Musimy po nią wrócić. Ja muszę. Nawet, jeśli przez cały czas będzie nieobecna. Potrzebuję czuć ją obok siebie. Jej zapach, dotyk, po prostu ją. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale teraz ta niezwykła szatynka jest jedynym, po co żyję. Jeśli stracę ją, stracę wszystko. 
- Musimy po nią wrócić? - szepnąłem zachrypniętym, zmęczonym głosem. - Musimy... 
- Louis, czy ty zdajesz sobie sprawę, z ogromu ryzyka? - przyjaciel patrzył na mnie, jak na skończonego idiotę, który bredzi. - Dlaczego to aż takie ważne? - pokręcił głową, ale umilkł, kiedy usłyszał znajome głosy. Zacisnął szczękę i zaczął mnie ciągnąć za sobą. Zamknąłem oczy. Czułem metaliczny zapach krwi, która nieprzerwanie ciekła z mojej rany. Nie pamiętam kiedy, ale w końcu usnąłem.





*RETROSPEKCJA*

"Drobny, wychudzony chłopiec średniego wzrostu, o pięknych błękitnych oczach siedział pomiędzy dwoma kontenerami na śmieci, w jednej z wąskich uliczek Nowego Jorku. Patrzył wystraszony na ludzi, którzy śpieszyli się do pracy, szkoły, uczelni... każdy zajęty było czubkiem własnego nosa i nie zwracał uwagi na drugiego człowieka. 
Bawił się dłońmi, brudnymi od ulicznego smogu, który nieprzerwanie unosił się w powietrzu. Ostatnio jadł dwa dni temu, jakieś resztki z kubła restauracyjnego. Cóż, lepsze to niż nic. 
Pociągnął cicho nosem. Do tej pory nie potrafił wyjaśnić, jak udało mu się przejść niezauważonym na pokład statku. Przepłynął Atlantyk, aby się tu dostać. Pierwsza łezka spłynęła, po jego zsiniałym od styczniowego wiatru, policzku. Dookoła leżał w większości roztopiony śnieg, który z czasem zamieniał się w błoto. 
Starał się naciągnąć rękawy koszulki z krótkim rękawem, lecz na darmo. Dygotał z zimna, schowany przed światem. Nie liczył się już dla nikogo. Wykreślony przez wszystkich wyrzutek społeczeństwa. A przecież to tylko dziecko. Dziecko, które potrzebuje opieki, troski, ale przede wszystkim, miłości. Przecież, jeśli nie zazna jej teraz, to jak sam w przyszłości będzie umiał nią obdarzyć drugą osobę?
Łkał cichutko, nie radząc sobie z emocjami.
-Tatusiu, popatrz... tam leży jakiś chłopiec... - mały czarnowłosy chłopczyk, pociągnął za rękaw mężczyznę, rozmawiającego przez telefon, przez co surowo skarcił go wzrokiem. - Tam... - pokazał paluszkiem, na zwiniętego w kłębek Louis's. Nicolas przymrużył oczy i podszedł bliżej, aby dokładnie mu się przyjrzeć.
Szatyn uniósł wzrok przerażony nimi dwoma i zerwał się, w celu ucieczki.
- Hola. - silna ręka mężczyzny zatrzymała go. Przymrużył oczy, próbując wyczytać coś z twarzy, niesłusznie odepchniętego przez ludzi, malca. - Przydasz nam się. Będziesz pomagał mi, w zamian za własny pokój i coś do jedzenia. - już wtedy wiedział, że zrobi z niego jednego ze swoich najlepszych ludzi. Da mu to, czego potrzebuje, w zamian za wierność i ślepe posłuszeństwo, które ukształtują jego charakter, przez który ciężko będzie dostrzec człowieka...


(...)


- Lottie! - chłopak uśmiechnął się ledwo zauważalnie, gdy wesoła blondynka zaczęła go miażdżyć swoim uściskiem.
- Ale wyrosłeś. - uśmiechnęła się, patrząc na niego. - Może nareszcie znajdziesz sobie dziewczynę... i nie będziesz najniższy w swoim towarzystwie... - parsknęła szczerym i miłym śmiechem.
- Ja... może... ale ty tylko spróbuj mieć chłopaka, a pogadamy inaczej. - powiedział surowym tonem, ale zaśmiał się. Tylko przy niej czuł się sobą. Niestety, ludzie zmieniają ludzi. Już wtedy Nicolas kształtował jego charakter, jak tylko chciał.  I już niedługo sam się o tym przekonał...


(...)


Chłopak o kamiennym wyrazie twarzy usiadł na marmurowej ławeczce stojącej przed grobem swojej siostry. Nie mówił nic. Nie musiał. Sam gest się liczył. Kilka dni temu, wszystko się zmieniło, a on obiecał sobie bycie bezwzględnym. Nie pozwoli, aby Nick i ktokolwiek inny go bił i poniżał. To on będzie dyktował zasady. I w końcu wygra. 
Zapalił kilka zniszczy na płycie nagrobnej i spojrzał na zdjęcie uśmiechniętej nastolatki. Schował twarz w dłoniach i pokręcił głową.
- Wiesz... - zaczął cicho. - Gdybym wtedy umarł, nadal być żyła... przeżyłabyś swoją pierwszą miłość, ślub, własne dzieci... jestem piep****** egoistą, że nadal żyję. - przeczesał swoje włosy. - Przepraszam cię za to... za wszystko... ale obiecuję, że gdziekolwiek bym nie był, zawsze przyjadę do ciebie w rocznicę twojej śmierci. Chociaż wtedy będę mógł pokazać, jak cię kocham siostrzyczko... - ucałował jej zdjęcie, jakby to była ona i nie radząc sobie z emocjami, wsiadł do samochodu.
Dopiero tutaj, w ciemności nocy, gdzie nie było żadnych świadków, pozwolił, aby samotna, pojedyncza łza spłynęła po jego bladym policzku. Policzku, który doznał już tak wielu krzywd...



*KONIEC RETROSPEKCJI*


Przebudziłem się, dopiero gdy poczułem, jak coś chłodnego spływa po mojej twarzy. Uchyliłem słabo jedno oko. 
Liam siedział przy małym strumyku i moczył w niej fragment moich spodni, po czym położył mi go niedbale na czole. Chłodna woda była kojąca i przyjemna.
- Oczyściłem ci ranę postrzałową, ale żeby wyjąc kulę, musiałbym mieć przynajmniej scyzoryk. - wytarł dłonie w swoją koszulkę i spojrzał na mnie. - Owinąłem to materiałem, ale nie jest on pierwszej świeżości, więc trzeba przynieść coś innego, żeby nie wdało się zakażenie. - rzucił chłodno.
- To Styles był na medycynie... nie ty... więc skąd wiesz to wszystko? - mrugałem słabo oczami, żeby przyzwyczaić się do palącego, letniego słońca. 
- Życie mnie tego nauczyło... - wzruszył ramionami i zmęczony potarł czoło.
- Co z Elizabeth? - wymamrotałem. Mówienie o niej przy kimś, kto pomagał mi ją uprowadzić było cho****** dziwne i trudne. Słowa grzęzły mi w gardle, nie chcąc ruszyć dalej.
- Za dnia i tak nic nie zdziałamy. Mogę się założyć, że już są niedaleko. - umilkł na chwilę i zaczął nasłuchiwać. Wyjął telefon komórkowy. - Fu**... - mruknął. - Oczywiście brak zasięgu... - wywrócił oczami. Dopiero teraz dostrzegłem kilkanaście fiolek leżących obok mnie.
- Po co ci to? - słabo sięgnąłem ręką odruchowo do opatrunku na nodze, przez co uderzył mnie w nią. - A to za co?
- Chcesz mieć to zakażenie jeszcze szybciej? - syknął. - Pójdę po nią w nocy, skoro jej obecność tutaj jest taka ważna. - usiadł z powrotem i uważnie zaczął czytać napisy na karteczkach przyczepionych do szkła. - Co to za nazwy, jak z kosmosu? - mruknął niezadowolony. 
- Chemia... trochę biologii... - wywróciłem oczami. - Złapią cię... sam mówisz, że wysłał już ludzi... - pokręciłem głową. 
-  A masz lepszy pomysł? - uniósł brwi. - Dawaj Sherlock'u... - prychnął. - Szczerze, uważam że to głupota i strata czasu. W tym czasie można by ruszyć du** i znaleźć wyjście z tego leśnego labiryntu, a nie wracać się po kogoś, kto nie żyje. - zacisnąłem szczękę. Czułem, jak mój puls przyśpiesza, a krew gotuje się ze złości.
- Elizabeth żyje! - uniosłem głos, a moje słowa echem rozniosły się po lesie. - Świetnie... - wymamrotałem cicho. Jeśli choć jedna osoba to usłyszała, byliśmy zgubieni. Liam spiorunował mnie wzrokiem i wstał.
- No to teraz mamy jeszcze mniej czasu... - mruknął i odbiegł. Popatrzyłem za nim zdziwiony, ale nie odezwałem się słowem. Byłem wdzięczny za to, że poszedł tam wbrew sobie. 
Czułem, jak mocno wali mi serce. Nie mogłem chodzić przez ranę, nie miałem przy sobie broni, wszystko rozmazywało mi się przed oczami, a oni w każdej chwili mogli mnie dorwać. Spojrzałem w górę. Korony drzew pięły się dumnie ku niebu, które nie posiadało ani jednej białej chmurki. Jedynie sam, niekończący się błękit. 
Zamknąłem oczy. Nie wiem, czy spałem, czy straciłem przytomność. To, że nie brałem udziały w tworzeniu rzeczywistości napełniło mnie pewnego rodzaju szczęściem.







~Liam~


Ostrożnie i cicho biegłem przez las. Doskonale zapamiętałem drogę, którą szedłem uprzednio z Louis'em. Wymijałem z uwagą wszystkie gałęzie, suche liście oraz szyszki, które mogły być źródłem jakiegokolwiek dźwięku. Nasłuchiwałem skupiony, czy w pobliżu nie słychać niczyich kroków, po czym biegłem dalej.
Ręce zgięte miałem w łokciach. Dzięki temu byłem szybszy, bardziej skupiony. Nogi rytmicznie deptały podłoże, już chcąc ujrzeć wyznaczony cel.
Jak wielka była moja ulga, kiedy moim oczom ukazał się ogromny gmach. Przymrużyłem oczy. Słońce powoli zachodziło, dając coraz mniej oświetlenia półkuli, na której się znajdowałem. Widziałem kilka osób stojących na warcie przed drzwiami i na ogromnym dziedzińcu, którego nie porastały żadne rośliny. Jedynie ogromne tuje pięły się tuż przy ogrodzeniu. I właśnie za częścią, tuż za drewnianą, starą szopą ukryłem dziewczynę. Chociaż ukrycie to dużo powiedziane. Raczej rzuciłem ją niedbale, po czym wróciłem po konającego Louis'a.
Mogłem przejść za roślinami, jednak wciąż problemem było ogrodzenie znajdujące się pod napięciem. Nerwowo podrapałem podbródek i wziąłem dość ostry ułamany patyk z ziemi. A może wystarczy po prostu kogoś nastraszyć, nie posiadając nic, co pomóc mogło w samoobronie. 
W końcu usłyszałem kroki. Przyglądnąłem się owej postaci z bliska. Szczupły, na oko 65 kilogramowy chłopaczek średniego wzrostu. A za paskiem ma broń.  Ukryłem się za krzewem i gdy znalazł się wystarczająco blisko skoczyłem na niego, powalając go. Szybko, zdecydowany, zabrałem mu pistolet, przykładając do jego skroni. 
- Odblokuj wejście. - warknąłem stanowczo, na co pokręcił głową. - Powiedziałem odblokuj. - przycisnąłem zimny metal mocniej. - Nie zawaham się, czy strzelić. - drżącą dłonią, wyjął z kieszeni klucz automatyczny, który wstrzymał przepływ prądu. 
Pokiwałem głową, po czym mocno uderzyłem go w głowę. Upadł nieprzytomny, a ja z zadowoleniem, niezauważony wszedłem na zakazaną posesję.
Powoli przemieszczałem, już widząc jej sylwetkę.

Już po chwili biegłem przez las z nową zdobyczą. Teraz bezproblemowo mogliśmy znaleźć wyjście z tego miejsca...








~Louis~


Kiedy ponownie otworzyłem oczy, poczułem jak czyjeś drobne ciało przylega do mojego. Poderwałem się słabo, czego skutkiem był mój bolesny upadek.
- Spokojnie... - rozbawiony Liam oderwał zmęczony wzrok od buteleczki. - To tylko nasz więzień... - przeniosłem swój wzrok słabo. Była tu. Cała i zdrowa. Nawet, jeśli nadal tkwiła w tym dziwnym letargu była tu. 
Czułem, jak moje serce bije szybko, jakby zaraz miało zostać wyrwane z mojej piersi. Przełknąłem ślinę i mimo chęci pobicia jej, odgarnąłem słabo jej włosy. Zacisnąłem oczy, kiedy poczułem ból. Odsunąłem się szybko, a moja dłoń uderzyła z całej siły w korę drzewa.
- Nie, żeby to była moja sprawa, ale wasza relacja jest dziwna... - chłopak uniósł brwi, obserwując uważnie moje zachowanie.
- Ja nie rozumiem co się ze mną dzieje... chcę, żeby tu była, ale kiedy ją widzę, czuję, jak ogarnia mnie wściekłość i potrzeba uderzenia jej. Nie rozumiem tego... - szepnąłem i przeczesałem dłonią włosy nerwowo.
- Mogę cię o coś spytać? - odezwał się po dłuższej chwili nieznośnej ciszy. Pokiwałem głową, odsuwając się od niej coraz bardziej. Nie mogłem jej uderzyć. Nie mogłem. - Czy ty coś... no wiesz... coś do niej... nie wiem... czujesz? - potarł podbródek, nie rozumiejąc mojego zachowania wobec niej.
- Nie wiem... - westchnąłem. - Nie umiem odczuwać. Kto miał mnie tego nauczyć? - mruknąłem niechętnie. Zwierzanie się mu, było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie mnie kiedykolwiek spotkały. - Ale... kiedy jest przy mnie czuję się dziwnie. Jakby czas się zatrzymał... jakby wszystko było inne, a ja wcale nie był potworem bez serca... Ja nigdy tak nie miałem, żebym kogoś nienawidził i jednocześnie... - zacząłem, ale urwałem. Pokręciłem głową i wypuściłem ze świstem powietrze. - Ja tego nie rozumiem... ale czuję, że ona mnie zmienia... że przy niej jestem innym człowiekiem... - spojrzałem na niego. - To chore...
- Dlaczego tak uważasz? To, że życie zmusiło cię do zostania tym, kim jesteś, nie oznacza iż nie możesz... cóż... się zakochać... ja sam niedawno się zaręczyłem. - spojrzałem na niego zdziwiony. - Serce nie sługa... - poklepał mnie po ramieniu. - Jeśli ci na niej zależy, zrób wszystko, aby to ujrzała... - nagle poczułem, jak coś ostrego wbija mi się w rękę. Syknąłem z bólu.
- Co ty robisz?! - warknąłem i spojrzałem, jak stróżka krwi spływa po moim ramieniu. Chłopak siedział spokojnie z kawałkiem szkła w ręce.
- Uspokój się... - to samo uczynił z ręką Elizabeth. 
- Zwariowałeś?! - próbowałem zatamować krew. I wtedy spojrzałem na nią. Ogarnęła mnie ślepa wściekłość. Uniosłem ranną rękę, aby uderzyć dziewczynę, ale Liam zmienił moje zamiary. Jednym zwinnym ciosem powalił mnie. - Człowieku, co ty wyprawiasz?! - uniosłem głos, ale byłem na tyle cicho, aby ech które czekało na dźwięki, nie uniosło moich słów zbyt daleko.
- Ratuję wam życie... - syknął i przycisnął moje ramię do ramienia Liz. Zacisnąłem z bólu, kiedy przewiązywał do materiałem. - Jeśli w waszej krwi płyną te dwie substancje... po połączeniu hemoglobiny, zredukują się choć w niewielkim stopniu, przywracając wam zdolność poprawnego funkcjonowania... - mówił to, jak jeden z tych lekarzy, których medycznej paplaniny nigdy nie potrafiłem zrozumieć. - Pozostaje nam... tylko czekać... - szepnął, a ja zacisnąłem dłonie, walcząc z samym sobą.











"Cha­rak­ter człowieka ujaw­nia się naj­wy­raźniej i naj­czyściej, kiedy człowiek zos­ta­nie od­su­nięty od swe­go codzien­ne­go otocze­nia i pos­ta­wiony przed czymś nowym."

                                           Hermann Hesse






Hej :) po raz drugi zresztą :D
Dziękuję, za każdy szczery komentarz, jaki od Was otrzymałam :) Dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość większości :)
Nie wiem, czemu, ale ten rozdział wydaje mi się dziwny :c cóż, to do oceny pozostawię Wam :*
Wysyłać to do wydawnictwa? :) jeśli tak, to do jakiego? :) potrzebuję Waszej rady, Misie :C
Do napisania,
Natka99<3