niedziela, 28 grudnia 2014

17: "Obiecuję..."

Hejo :D
Tak, to ja. Nie umarłam xd I przychodzę wraz z z rozdziałem numer 
17 :o
A to dopiero I część tego bloga xd Jeszcze przez długi czas się mnie nie pozbędziecie :)
Dziękuję wszystkim, którzy cierpliwie i w milczeniu oczekiwali na rozdział ^^

Miłego czytania ;)





~Louis~


Beznamiętnym wzrokiem spojrzałem na nieruchome ciało szatynki leżące u moich stóp. Z niewiadomych przyczyn wywołało to u mnie satysfakcję, której nawet nie starałem się ukryć.
Nie mogła płakać, krzyczeć, stwierdzać po raz setny, jakim to okrutnym i bezdusznym człowiekiem jestem. Wiedziałem o tym doskonale, dlatego też, słowa wypływające z jej sinych ust i zamieniające się w denerwującą paplaninę, były zbędne.
- Wszyscy macie wyjść z wyjątkiem Horan'a. - powiedziałem i surowym wzrokiem, dałem do zrozumienia blondynowi, że może zacząć zmawiać ostatnie Zdrowaśki, podczas jego nędznego i żałosnego życia.
- Tommo, co mamy zrobić z nimi? - mulat oparł się o szafkę i z zadowoleniem lustrował martwe ciała. 
- Frank'a zakop w lesie. A niejaką Rose Carter odstaw tam, gdzie była. - mruknąłem i schowałem broń za pasek od spodni. 

Po krótkiej chwili milczenia, pozostała trójka wyniosła zakrwawione trupy, pozostawiając wielką, szkarłatną plamę, która roznosiła duszącą i tak dobrze znaną mi, woń żelaza i śmierci. Blondyn ukradkiem spojrzał na Elizabeth, potem na mnie. Prawdopodobnie, mimo ogarniającego go strachu, poczuł bezzwłoczną potrzebę, przeniesienia ją, na miejsce, godne jej bytu, czyli w tym przypadku zwyczajną sofę.
- Wiesz, dlaczego tu jesteś. - powiedziałem surowo i spiorunowałem go wzrokiem, kręcąc głową z dezaprobatą.
- J- ja? - wyjąkał blady i cofnął się w kierunku drzwi.
- Nie udawaj Greka, Horan. Wiem, co widziałem na tym zdjęciu. - warknąłem, pod wpływem wściekłości zrzucając z biurka wszystkie, ozdabiające go przedmioty. - Zabiję cię, słyszysz?! - zmrużyłem oczy, z zaciekawieniem lustrując jego reakcję.
- Nie zrobisz tego. - wymamrotał i odwrócił wzrok. - Blefujesz. Jestem ci potrzebny i dobrze o tym wiesz. Nic nie zyskasz zabijając swoich jedynych sprzymierzeńców... Chociaż... Podobno ufać można tylko sobie. - odrzekł z zadziwiającym spokojem, po czym opuścił miejsce masowego mordu, którego przed chwilą dokonaliśmy.
Zdenerwowany zacząłem chodzić tam i z powrotem, jakby to miało rozwiązać wszystkie moje problemy. Wróć! Ja jestem Louis Tomlinson! Przecież nie mam problemów! 
Wiedziałem, że powoli tracę nad sobą kontrolę. Trans, jaki zaczął mnie ogarniać, był niezrozumiały.
Od małego mam nagłe, niewyjaśnione napady wściekłości. Amok, który towarzyszy mi w takich sytuacjach, pozbawia mnie ostatków panowania nad sobą. Elizabeth doświadczyła tego wielokrotnie. Dziwię się, że jeszcze jej nie zabiłem. Może zrobiło mi się jej szkoda? Albo poczułem, że śmierć tylko ją uwolni od tego wszystkiego? Pragnąłem jej cierpienia. Jakby ból, jaki jej sprawiałem był wynagrodzeniem za to, czego boleśnie doświadczyło mnie życie?

Zamknąłem oczy i bezsilnie opadłem na miękki, czarny niczym sadza, skórzany fotel. Miliardy myśli nerwowo obracały się w mojej głowie. Jednak tylko jedna, jedyna nie dawała mi zaznać spokoju.




*RETROSPEKCJA*

"Młodziutka szatynka wraz ze swoim przyjacielem wracała do domu. Oboje byli tak różni. On - wesoły i pełen życia. Ona - pogrążona w cierpieniu i melancholii.
Szatyn stał od nich w odległości kilku stóp, po drugiej stronie ulicy i uważnie obserwował każdy ich krok, każde spojrzenie. Wyłapywał słowa z dialogu płynącego  pomiędzy nimi, nie uchybiwszy choćby jednego. Byli tacy niewinni, tacy odmienni, tacy zżyci... W jego myślach przebiegło coś na kształt smutku i współczucia. Za chwilę zburzy ich beztroskę. Za chwilę zacznie wprowadzać w życie swój, wydawać by się mogło, idealny plan. Pokręcił głową, uwalniając te uczucia, które znikły tak szybko, a nawet szybciej, niż zdążyły się pojawić.
- Pa, pa, aniołku... - usłyszał głos blondyna, który w tej chwili przepełniła szczera boleść.
- Aniołku? - Elizabeth spojrzała na niego karcąco.
- Aniołku. - powiedział pewnie. - Przyjmujesz na siebie cierpienie innych i znosisz je w milczeniu... - szepnął i czule ucałował jej czółko, po czym wesoło machając - odszedł. 

Dziewczyna pogrążyła się w niemej zadumie, nerwowo miętoląc w dłoniach swoją kurtkę. Czuła, że ją obserwował. Nie widziała go, ale nie była głupia. Towarzyszyło jej to samo uczucie, co wtedy, przed szkołą, kiedy tajemniczy nieznajomy wypowiedział niezrozumiałe dla niej słowa.
Tomlinson wykorzystał chwilę jej nieuwagi, podchodząc tak blisko, jak tylko mógł, zagradzając Liz drogę. Zdezorientowana uniosła wzrok ku górze, "zderzając" się ze zdumiewającym błękitem jego tęczówek.
- To... Ty? - wydukała, a jej czoło przecięła zmarszczka.
- Ja. - odpowiedział chłodno i pociągnął ją gwałtownie za rękę. - Radzę ci być cicho. - warknął i wskazał na ukrytą broń. Nie po to siedział w tym więzieniu, za mylną błahostkę, obmyślając plan, który wydawał się być idealny, żeby teraz coś go zepsuło.
- Cz- czego ode mnie chcesz? - zapytała i głośno przełknęła ślinę.
- Oj, Elizabeth Carter, czy nie pamiętasz? - prychnął i pociągnął ją za sobą do parku, chowając się z nią w tej części, która zdatna była do uczęszczania jedynie przez sklepowych pijaczków i seryjnych morderców. Mocno przyciągnął ją do siebie, opierając o drzewo. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry. Może mniej. - Chcę ciebie... - powiedział głosem, nieznoszącym sprzeciwu. Przerażona nastolatka bez namysłu zaczęła się wyrywać, powodując, że gardłowy i oschły śmiech wydobył się z jego krtani.
- Z- zostaw mnie! - teraz nie miała już nic do stracenia. Jej głos przypominał błaganie zagubionego szczeniaczka. Spojrzała z bólem w jego tęczówki. To spojrzenie obojgu o czymś przypomniało. O czymś, co zdawało się być oczywiste, a oni mieli pamiętać. O czym? Tego żadne nie było w stanie wyjaśnić...

Chłopak pierwszy otrząsnął się z dziwnego poczucia deja vu, ogarniającego ich. Znali się? Pamiętali? To przecież było niedorzeczne... A jednak... Przecież nie wymyślił sobie uczucia, jakie tchnęło go, podczas zetknięcia się ich spojrzeń. Ten charakterystyczny ból, melancholia, zatroskanie, przygnębienie... Może tylko mu się wydawało? Może śledził ją tak długo, że zaczął mieć dziwne zwidy o tym, że ją zna? I to bardzo dobrze... Że wie, o bliźnie za uchem, której ona nienawidzi i zawsze stara się ukryć? Kiedy była mała, wywróciła się, stąd ta skaza na jej idealnej cerze... A przecież tego nie podała mu żadna encyklopedia, żadne źródła...
Odchylił  kosmyk jej włosów i uśmiechnął się pod nosem. Była tu. "Wada" pozostająca nieodkrytą tajemnicą.
- Spadłaś z roweru... - mruknął jej do ucha, oczekując reakcji. Zamiast cokolwiek odpowiedzieć wzięła jego dłoń i przejechała opuszkami palców po bliźnie rozciągającej się od kciuka do nadgarstka. 
- Pobiłeś się... Ktoś dźgnął cię wtedy nożem... Ciężko ranny wylądowałeś w szpitalu... - szepnęła niepewnie i zabrała dłonie. Poczuł, jak zalewa go nieprzyjemna fala wspomnień. Skąd ona to wiedziała? Nikomu nie mówił. To był jego sekret. Jego tajemnica. - Cz- czego ode mnie chcesz? - zapytała ponownie, jakby te słowa miały rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Chcę ciebie... - mruknął i gwałtownie ją pocałował. Nie rozumiał, co nim kierowało. Musiał to zrobić. Smak jej truskawkowego błyszczyka, zapach jabłkowego szamponu... To wszystko już znał. To znajome uczucie, którego wbrew wszystkiemu nie chciał się pozbyć...
Niepewnie założyła ręce na jego karku. Nie bała się. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy. Może to było nierozsądne, ale w tej chwili nie pragnęła niczego innego, niż właśnie jego bliskości. Nikogo innego... Chciała tu być. Chciała wiedzieć, dlaczego to robi. Dlaczego czuje, że zna go i to lepiej niż ktokolwiek inny. Irytowało ją, że nie otrzymywała odpowiedzi... 

Oboje zapomnieli o otaczających ich, pełnym niespodzianek - świecie. Liczyło się tylko to, że byli tu, razem. Odsunęli się od ciebie. Błogą i niewinną ciszę przerywały tylko ich nierównomierne oddechy. Oboje co chwila spoglądali na siebie, jakby chcąc uzyskać nurtujące ich odpowiedzi. Jednak żadne nie odważyło nie spytać. 
Cała jego pewność siebie uleciała, ustępując zwykłej ciekawości i potrzebie, żeby tu była. Nie uciekała. 
Położył dłonie po obu stronach jej głowy i nie robił nic oprócz... niewinnego patrzenia? Na co?
Na oczy...
Kiedy wreszcie się od odsunęli, słońce chyliło się ku zachodowi. Oboje poczuli w tym momencie nie dającą się niczym zapełnić pustkę. Oboje czuli się zagubieni.
- Zapomnij. - mruknął Louis i pośpiesznie odszedł. Nie mógł jej skrzywdzić. Nie teraz... Musiał stać się całkowicie odporny...
Jeszcze dorwie panienkę Carter... I osiągnie swój cel..."

*KONIEC RETROSPEKCJI*



 - Chcę ciebie... - ledwo słyszalnie wypowiedziałem i odruchowo przeniosłem swój wzrok na bladą, nieruchomą dziewczynę, po czym schowałem twarz w dłoniach.
Czemu właśnie teraz psuła mi wszystko? Tak, jak wtedy nie byłem w stanie jej zabić, tak i teraz uświadamiam sobie, że mimo tego, jak bardzo jej nienawidzę i jak bardzo działa mi na nerwy, nie potrafię jej tego zrobić. Jeszcze nie teraz, nie w tak okrutny sposób. Muszę być odporny... Jak Nick i jego goryle... 

Westchnąłem i zmierzyłem Elizabeth wzrokiem. Była naprawdę śliczną dziewczyną, nawet pomimo wielu ran na policzkach, dłoniach, brzuchu...
Czasem przezwyciężała we mnie ciekawość... Ciekawość, czy jeśli będę przy niej, znów poczuję się tak, jak wtedy w parku... Ale zaraz potem do głosu dochodzi rozsądek i każe mi się opamiętać. Teraz, gdy wraz z chłopakami zaszliśmy tak daleko mamy szansę na lepsze życie. Na okup i wszystko o czym każdy z nas w głębi marzył... Drogie wakacje na Karaibach, kilkupiętrowa willa z basenem, wyścigi co noc, najlepsze auta...
No... I póki co ona jest moja i tylko moja. Nie Frank'a, nie Niall'a, MOJA! A kiedy będę musiał ją oddać... Tak, wtedy ją zabiję. Tak, jak on zabił Lottie!

Bezwiednie pokręciłem głową i wziąłem ją na ręce, następnie, po dłuższej wewnętrznej walce z samym sobą, zanosząc do swojej sypialni. Ułożyłem ją na aksamitnej, drogiej pościeli i podszedłem do okna skonsternowany. Słyszałem jej niewinny, miarowy oddech. Przez sen czuła się wolna. Nikt nie mógł jej skrzywdzić... Mogę się założyć, że śniła o tym, że w końcu przywaliła mi...
Mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem na tę myśl. Chociaż, szczerze? Nie zdziwiłoby mnie, gdyby nagle zaczęła kopać powietrze w trakcie swojej umysłowej nieobecności...








~Elizabeth~


"Siedzę skulona w kącie i oczekuję na coś, co niebawem ma się wydarzyć.
Słyszę głosy dookoła mnie, ale nie mam siły podnieść głowy, aby zmierzyć się z okrutnym światem, który mnie otacza. W końcu, po długiej chwili spoglądam na to, co dzieje się bez mojego udziału. Widzę obrazki baletnic, pozytywek... To ściany jednego z pokoju w moim domu... Dwie ostatnie...  Nie ma już czegoś, co kiedyś odważyłam się nazwać domem. Wszystko zniszczone. Wokół mnie leży gruz i pył, zwykłe ruiny. Czuję, jak dreszcze zimna wstrząsają moim wyziębionym organizmem. Jestem w Irlandii... Nareszcie...
Głosy cichą, wszędzie leżą martwe ciała. Moi rodzice, przyjaciele, znajomi ze szkoły... Są tu wszyscy, jednak kogoś mi brakuje. Rose. Wstaję pośpiesznie i nerwowo zaczynam biec, omijając gnijące trupy. 
- Rose! - krzyk wyrywa się z mojej piersi, kiedy dostrzegam nastolatkę.
- Liz... - mówi słabo. Dopiero teraz dostrzegam jak mężczyzna w masce celuje w nią z broni palnej. Szyderczy śmiech wypełnia moje uszy, raniąc je niemiłosiernie, aż do krwi, która w niedługim czasie zaczyna się z nich sączyć. Jeden wystrzał, jeden pisk i pada martwa na ziemię.
- Rose! - wybucham głośnym płaczem. Pośpiesznie dobiegam do nastolatki. Już nie żyje nikt. Nikt oprócz naszej dwójki. Mnie i mordercy. Przerażająca cisza obija się po nic nie znaczącej już przestrzeni. Nie słychać śpiewu ptaków, odgłosu jadących pojazdów...
- Będziesz następna... - mówi, śmiejąc się, po czym przyciąga mnie do siebie zaczynając całować. Potem słyszę strzał i padam martwa na ziemię... "

 
Pierwsze co poczułam po przebudzeniu się, to przeszywający ból głowy i jej zawroty które z każdą chwilą nasilały się, sprawiając, że nie byłam w stanie o własnych siłach podnieść się z łóżka. Moment... Skąd tu się wzięło łóżko?!
Wciągnęłam ze świstem powietrze i dopiero teraz doszło do mnie, co wydarzyło się przed chwilą... Znowu to zrobili! Znowu wstrzyknęli mi to obrzydlistwo! Znowu miałam jeden z tych okropnych koszmarów... Znowu zabili Rose...
Nie zważając na ból, wybuchłam płaczem. Zacisnęłam dłonie w pięści i nerwowo zaczęłam okładać nimi miękki materac, na którym leżałam.
- Rose... - wydusiłam słabo, kiedy oszołomiona odzyskałam mowę.
- ... nie żyje. - usłyszałam obojętny głos tuż obok mojego ucha. Wzdrygnęłam się wystraszona i gwałtownie odwróciłam z przerażeniem i bólem spoglądając na mojego oprawcę. - Tylko stwierdzam fakty. - prychnął. - Niestety nie dane mi było doświadczyć tej przyjemności, jaką było zabicie jej... - na te słowa nie wytrzymałam. Poczułam ogarniającą mnie wściekłość, która przezwyciężyła strach. Rzuciłam się na niego, przez co oboje spadliśmy na ziemię.
- Nienawidzę cię! - piszczałam. Łzy utrudniały mi widoczność. Ogarnęła mnie furia, która zwiększała się, słysząc jego szyderczy śmiech. Na oślep okładałam go piąstkami. Wiedziałam, że byłam zbyt słaba, by zrobić mu poważną krzywdę. Ale i  tak nie przestawałam. Po jakimś czasie widocznie, znudziło go moje zachowanie. Bez większej trudności zdjął mnie z siebie i usadził, niczym posłuszną lalkę na łóżku. Sam ulokował się po drugiej stronie i z założonymi rękami mierzył mnie wzrokiem.
- Wiesz, że poniesiesz za to karę? - uniósł brwi i podparł się wygodnie o drewnianą krawędź łóżka. Pokiwałam głową niepewnie i dopiero teraz doszło do mnie, jak wielki błąd popełniłam. Spojrzałam na niego. Nie był zdziwiony, zdenerwowany, ani specjalnie chętny do uderzenia mnie. Z niewiadomych przyczyn mój wzrok powędrował na jego dłoń, którą szybko opuścił. Przełknęłam ślinę z niedowierzaniem. To był on. Jestem tego pewna.
Przeszedł mnie dreszcz, kiedy odgarnął moje włosy, odsłaniając bliznę za prawym uchem. Odsunęłam się pośpiesznie, tak że jego dłoń delikatnie przejechała po moim zimnym policzku. Nerwowo zagryzłam policzek od środka i zamknęłam oczy.




*RETROSPEKCJA*

"Serce Elizabeth szybko biło z podekscytowania oraz strachu. Podążała wraz za swoim tatą, pokonując kolejne stopnie więziennych schodów. Była z jednej strony szczęśliwa, że zabrał ją ze sobą. Może to miejsce nie należało do zbyt przyjemnych, ale sam fakt, że jedno z jej rodziców przypomniało sobie o jej istnieniu, napełniał ją niezliczoną dawką radości.
- Zaczekaj tutaj, dobrze? - uśmiechnął się słabo. - Trzymaj się jego, a nikt, nic ci nie zrobi... - po tych słowach zniknął w jakimś korytarzu, a ona została sama ze strażnikiem więziennym.
- Dziwię ci się, że chciałaś tu przyjść... - mężczyzna pokręcił głową i zaczął obracać swoje klucze. Wzruszyła niepewnie ramionami i skuliła się mimo woli. - Jak ci na imię?
- Elizabeth... - powiedziała cicho. - A panu?
- Mów na mnie Bill... - uśmiechnął się ciepło, na co pokiwała głową.
- Louis Tomlinson... - po chwili tata podał Bill'owi identyfikator.
- Kto to? - zapytała cicho i złapała go za rękaw garnitura.
- Mężczyzna, którego mam być adwokatem... - uśmiechnął się słabo. Zaciekawiona dziewczyna podążyła za nim.

Cela, do której mieli wejść była ciemna i ponura. Jakaś sylwetka majaczyła w kącie i skrobała czymś na ścianie. Z sufitu kapały krople irlandzkiego deszczu. To ta część więzienia, gdzie wejście jest z reguły surowo zabronione. Chyba, że jest się kimś tak wpływowym, jak pan Carter. 
Drzwi skrzypnęły przeciągle jednak postać w ogóle się nie ruszyła.
- Dzień dobry... - powiedział tata Liz i usiadł na wolnym krześle. Odpowiedziało mu prychnięcie, a potem głucha cisza. - Mam być twoim adwokatem... Musisz mi wszystko opowiedzieć... - nie dawał za wygraną, jednakże jego starania szły na marne. Strażnik podszedł do niego i zawzięcie zaczęli o czymś dyskutować.
- Zaczekaj tu na mnie... - powiedział mężczyzna i wyszedł. Wystraszona szatynka usiadła na krześle i popatrzyła w malusieńkie okienko zabite kratami.
- Rozpieszczona dziewczyneczka... - mruknął chłopak, nie odrywając wzroku od ściany. Strażnik natychmiast się zerwał, ale Lizzie ruchem dłoni kazała mu zostać na miejscu. - Nie potrzebuję obrońcy... - prychnął.
- Nic o mnie nie wiesz... - powiedziała cicho i niepewnie usiadła na podłodze naprzeciwko niego. Bała się. To było oczywiste. Ale tym razem ciekawość była zbyt wielka.
- Nie muszę cię znać, żeby wiedzieć, że jesteś rozpieszczona. - pokręcił głową i wzruszył ramionami, jakby chciał dać znać, że ma odpuścić.
- A ja nie potrzebuję cię znać, żeby wiedzieć, że jesteś zły. Ale każdy kto jest zły, musiał być  kiedyś dobry... - szepnęła, co sprawiło, że spojrzał na nią zaciekawiony. Wykorzystała okazję, żeby mu się przyjrzeć. Zdziwiło ją to, co ujrzała. Był przystojny... Brązowe włosy okalające jego twarz dodawały mu tylko uroku i niewinności, sprawiając, że coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że siedzący przed nią osobnik nie popełnił nic, z postawionych mu zarzutów. - Jaka jest twoja historia? - zapytała i nawet nie starała się ukryć zaciekawienia.
- Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła... - zaśmiał się gardłowym głosem. - Niby dlaczego miałbym ci mówić o sobie?
- A masz tu kogoś innego? Czasem lepiej wygadać się obcym... - westchnęła cicho i popatrzyła w jego zmęczone, ale nadal piękne tęczówki.
- Nie muszę ci nic mówić. Nikomu nie muszę. - mruknął i również spojrzał jej w oczy.
- Samotność po jakimś czasie doprowadza do obłędu... - odruchowo złapała jego dłonie. - I gdyby nie mój przyjaciel, też miałabym takie poglądy, jak ty... - na te słowa zmarszczył czoło i obrócił jej dłonie, lustrując pokaleczone nadgarstki.
- Dlaczego ty... - zaczął zdezorientowany, ale dziewczyna szybko mu przerwała:
- Pozory mylą... - spojrzała na ich dłonie, a następnie na bliznę na jego nadgarstku. Uczucie, jakie ogarnęło ich obojga pod wpływem tego dotyku, było dla nich czymś nowym, nieznanym... Ale sprawiło, że nie byli w stanie odsunąć się od siebie chociażby  na milimetr.
- Bójka. - wypalił. - Tamten koleś przeciął mi rękę... W ogóle poranił mnie... Wylądowałem na ostrym dyżurze... Musieli przytoczyć mi krew... - wymamrotał, co sprawiło, że spojrzała na niego zdziwiona i delikatnie kciukiem przejechała po ranie.
- Też mam bliznę... - szepnęła lekko zawstydzona i zażenowana. - Jak byłam mała spadłam z roweru... Nie znoszę jej... - mruknęła i odgarnęła włosy nieśmiało. Chłopak nachylił się i delikatnie pocałował ją za uchem. - Ale nikomu nie mów, dobrze? - szepnęła.
- Dobrze... - zaśmiał się cicho.
- Obiecujesz? Na mały paluszek... - uśmiechnęła się niewinnie.
- Obiecuję... - pokiwał głową i nie wytrzymał. Nachylił się nad nią i czule ucałował. Czuł jej błyszczyk truskawkowy.
 Była taka inna od wszystkiego co znał. Taka nieświadoma..."

*KONIEC RETROSPEKCJI*




W milczeniu popatrzyłam na Louis'a oszołomiona. 
Czemu wcześniej się nie zorientowałam? Chyba nasza podświadomość wymazuje część naszych wspomnień w momencie, kiedy pragniemy je pamiętać. Nie rozumiem dlaczego to robi, a potem nagle zasypuje nas wszystkimi wydarzeniami, kształtującymi nasze dzieje. Może po prostu czeka na właściwy moment? Może nie chce, żebyśmy wykorzystali coś nie tak, jak powinniśmy? Czasem nie zrozumiem życia i wszystkiego, co z nim związane.
- T- ty... - wyjąkałam, na co pokiwał głową oszołomiony. - Deja vu? - skuliłam się i popatrzyłam pusto w ścianę. Poczułam, jak materac obok mnie ugina się pod jego ciężarem. Jednak tym razem nie czułam się bezpiecznie, ani komfortowo. Bo tym razem to był przymus. Nie miałam wyboru, czy chcę tu być. Ktoś narzucił mi, że jeśli się sprzeciwię, to zginę. I tym kimś, nie był nikt inny niż Louis Tomlinson. 

Czułam, jak nachyla się nade mną. Nie rozumiałam, czego ode mnie oczekiwał. Liczył, że będzie tak, jak kilka lat temu, w tym więzieniu? Od tego czasu przecież wiele się zmieniło, a ja nie jestem tą samą, pobłażliwą i wesolutką Elizabeth. Ta możliwość wyczerpała się wraz z odejściem blondyna, teraz ostatecznie Rosie. I nikt nie zmusi mnie, do wykrzywienia twarzy w sztucznym uśmiechu. Bo nie zamierzam udawać, że wszystko jest w porządku. Że to co się przed kilkoma chwilami wydarzyło, nijak wpłynęło na moje życie. Bo tak naprawdę, zmieniło się wszystko. A ja? Chyba straciłam całą nadzieję.

Jedna sprawa pozostała niewiadomą w mojej głowie: po co ja mu jestem? Czy naprawdę popadł w skrajną obsesję i porwał mnie, bo "chce mnie"? Nie wydaje mi się. Gdyby tak było, nie podniósłby na mnie ręki. Nie wypowiedziałby tych wszystkich jadowitych słów. A jednak przeszłość jasno mówi mi:  
"Miej się na baczności, Elizabeth. Wiesz, że Tomlinson jest złym człowiekiem. A ty pomyliłaś się co do niego, licząc, że ma w sobie choć odrobinę człowieczeństwa. Za każdym razem cię o tym uświadamia. Jakiego jeszcze dowodu potrzebujesz? Musiałby wydarzyć się cud, aby zmienił swoje postępowanie, siebie."

Czego potrzebuję? Potrzebuję, żeby ktoś utwierdził mnie w przekonaniu, że wcale nie spotkałam go w tym więzieniu, że wcale z nim nie rozmawiałam. Potrzebuję, żeby wybił mi z głowy to, co wydarzyło się w parku. Potrzebuję wolności, bo czuję, że popadam w skrajny obłęd...

 Poczułam, jak moje ciało zaczyna nieopanowanie drżeć. I mimo tego całego wstrętu, jakim go darzyłam... To coś, gdzieś w głębi mnie pragnęło tego... Pragnęło spojrzeć na Louis'a z innej strony. Pragnęło pogadać z nim, jak z człowiekiem. 
Odgarnął delikatnie moje włosy, zlepione krwią, z udręczonej  życiem twarzy. Po chwili poczułam jego ciepłe usta na mojej skroni. Przełknęłam ślinę wystraszona. 
"Wróć na ziemię, El. Ten Louis nie zawaha się ciebie skrzywdzić. I tylko czeka, żeby cię zabić... "
Spojrzałam na niego z przerażeniem w oczach, kiedy sunął wargami po moim policzku. Odsunął się, żeby widzieć moją reakcję.
- Nie... - zaczął, ale urwał, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Zmarszczył czoło skonsternowany, jakby nie rozumiał, po co dana osoba, przerwała jego monolog.
- Louis! - pisnęła dziewczyna z bezczelnym uśmieszkiem, po czym rzuciła się na niego i zaczęła go całować. 

Czy może mi ktoś wytłumaczyć, co tutaj się dzieje?!











"Życie jest tyl­ko przechod­nim półcieniem,
Nędznym ak­to­rem, który swoją rolę
Przez parę godzin wyg­raw­szy na scenie,
W ni­cość po­pada - po­wieścią idioty,
Głośną, wrzas­kliwą, a nic nie znaczącą."

                                 William Shakespeare






A więc hej po raz drugi :)
Mam dzisiaj kilka spraw więc notka będzie długa...
1. Święęęęta *.*

 Z tej okazji chcę Wam życzyć wszystkiego co najlepsze,
Pogody ducha,
By w Waszym sercach zawsze gościła otucha,
Smutków mało, 
Szczęścia by dużo się dostało,
Pijanego Sylwestra,
By grała orkiestra,
Uśmiechu, który twarz waszą zdobi,
na ten przyszły 2015 rok ^^ 




2. Kochane hejty xd

A więc tak... Pod ostatnim rozdziałem dużo z Was miało do mnie pretensje (szczególna odwaga Szanownych Anonimów), że nie dodaję rozdziału. 
Uwierzcie: naprawdę chciałam, ale miałam taki moment w życiu, że 24 h, to zdecydowanie za mało. Zarzucacie mi, że mnie porzucicie, bo nie będziecie czekać... Rozumiem. Nie zatrzymuję Was. Ale to naprawdę boli, kiedy nie wiem, po co, zarzucacie mnie informacjami o Waszym życiu prywatnym. Nie wymagam tego. Jeśli znajdujecie czas połączony z weną, to naprawdę serdeczne gratuluję, ale ja go nie mam. I to, że tak napiszecie niczego nie zmieni. Chciałam rozdział dodać w urodziny, ale tak wyszło, że dzień po nich miałam próbne egzaminy i cały czas powtarzałam. Bo mi naprawdę zależało na ich zdaniu. Potem robiłam imprezę, koleżanki przyszły, etc. (pozdrowienia dla Czekolady :) ).
A przed świętami to już były tylko kartkówki i sprawdziany. Zresztą po świętach, będzie chyba jeszcze gorzej.
A pisanie takich hejtów i gróźb, że przestaniecie czytać, wcale nie sprawia, że rzucę się do komputera i zacznę pisać, bo mnie jeden niecierpliwy czytelnik opuści.

Chciałam jeszcze tutaj podziękować wszystkim, którzy cierpliwie i w milczeniu czekali na rozdział. Bo nawet, jeśli ich denerwowało to, że nic nie dodaję, to zachowywali to dla siebie. Da się? Da.

Proszę wszystkie te "miłe" anonimy i Anię Makurat, by następnym razem wyrazili swoją opinię o rozdziale. Nie komentowali tego, co tu napisałam. To niczego nie zmieni. Jeśli mój blog się nie podoba, cóż, przeżyję to. Zawsze można kliknąć czerwoną strzałkę w prawym górnym roku i po sprawie. Jeśli macie jakie zastrzeżenia co do rozdziału, chętnie je wysłucham. Resztę, proszę zachować dla siebie :)

 3. Najlepszy komentarz:)

Przechodzimy do już troszkę milszego tematu, a mianowicie najlepszy komentarz :D
 Wygrywa...

Mimo niecierpliwości... Merc :

 "Uzależnia!!! Co oznacza, że ja jestem uzależniona.... chyba pora zapisać się na jakąś terapie, bo naprawdę mnie roznosi kiedy wchodzę na bloga a mój osobisty diler-NATKA99 - nie ma dla mnie towar!!! OKROPNE!!! Ale wiem, że warto czekać bo ona ściąga to z najlepszych krajów i hodowli. :) No kochana nie każ na siebie tak długo czekać, bo warjuje! Błagam...... Rozdział jak zawsze świetny i oczywiście skończony w najgorszym momencie! :) Do Louisa: Ty idiota, a jak ty się czułeś gdy Ci zabili siostrę!!! Ciekawe jak byś zareagował gdyby morderca Lotti powiedział na koniec: CIERP!!!! (ja bym dodała skur........ie!- no ale cóż...)
Ja na jej miejscu nie potrafiłabym wybaczyć porywaczowi który zabił mi siostrę- pewnie bym się powiesiła. Ale ciesze się, że tak się stało, bo to podkręca akcje. Jestem przekonana, że Niall siedzi w spiżarni.... Masz ogromny talent do niespodziewanych scen!! Kocham to!!! WENY <3 proszę Cię napisz mi kiedy mniej więcej będzie next, bo ja tu naprawdę zaglądam przynajmniej 10 raz dziennie. Jeszcze raz WENY <3 -Merc *.*

Ps: Sorrrrry, że wcześniej nie napisałam koma, ale czytałam na komórce, a tam mi się coś pochrzaniło i nie mogłam pisać :) WWWEEENNNYYY!!! <3"




A tak na zakończenie, żeby nie przynudzać... Proszę o wyrozumiałość, co do dodawania rozdziału... Wiem, że ten jest krótki i w ogóle, ale naprawdę się staram :c Mam nadzieję, że uda mi się dodać jeszcze przed nowym rokiem, bo chcieć to móc, ale.... No właśnie :(
Piszcie, jak Wam się podobał rozdział :) Coś zmienić, poprawić? :)
Do mam nadzieję napisania,
Natka99<3

czwartek, 6 listopada 2014

16: "Zabij mnie, ale nie ją!"

Hej:) Tak, tak, to ja ^^ 
Nie opuściłam Was:) 
Mam nadzieję, że i wy mnie:* 
Proszę, niech skomentuje każdy, wystarczy nawet kropka, chcę wiedzieć, czy jeszcze ktoś to czyta:*

Miłego czytania:D






Poczułam, jak moje ciało zaczyna nieopanowanie drżeć. Nie mógł się dowiedzieć! To by oznaczało koniec. Koniec wszystkiego! Straciłabym szansę na ratunek, na wydostanie się stąd.

- Kto ci to dał?! - powiedział wściekły. Jego mięśnie gwałtownie się napięły, kiedy próbowałam się wyszarpać. - Kto?! - krzyknął.
- Puść mnie! - pisnęłam i zaczęłam go okładać pięściami. Zaśmiał się tylko szyderczo i mocno uderzył mnie w twarz. - Puść... - jęknęłam i złapałam się za piekące miejsce.
- Bo co mi zrobisz, co?! Naskarżysz na mnie siostrzyczce?! Rodzicom?! Policji?! - prychnął i pociągnął za naszyjnik, w celu zerwania go.
- Zostaw! - wydusiłam drżącym głosem i gwałtownie się od niego odsunęłam, zaciskając naszyjnik w dłoniach. - Nienawidzę cię! - wybuchłam płaczem. - Zobaczysz! Oni mnie znajdą, a ty zgnijesz w więzieniu! - łkałam. Wiedziałam, że był wściekły. Wiedziałam, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Musiałam mu wygarnąć, mimo, że i tak spotka mnie za to "kara". - Naprawdę nie masz żadnych wartości?! Rodzice cię nie kochali?! Dziewczyna cię rzuciła?! Jesteś chory człowieku, chory! - łkałam i cofałam się w kierunku drzwi. Nie zrobił nic. Stał na swoim wcześniejszym miejscu i nawet nie drgnął. - Nienawidzę! To, że ktoś zniszczył życie tobie, nie znaczy, że tym samym musisz odpłacać się innym! - krzyknęłam i zerwałam się biegiem w kierunku drzwi.
- Pozwoliłem wyjść?! - syknął i gwałtownie przycisnął mnie do chłodnej ściany. Czułam jego zdenerwowanie. Wyprowadzenie tego człowieka z równowagi, nie było niczym trudnym. Próbowałam go odepchnąć, ale za każdym razem zdawałam sobie sprawę, że moje starania idą na marne. Byłam słaba. Taka prawda. I choćbym nie wiem, jak bardzo starała przekonać innych, jak i samą siebie o tym, że tak nie jest, błądziłabym. Nie prowadziłoby mnie to donikąd. Kreśliłabym błędne koło, w końcu zderzając się z rzeczywistością. On mnie z nią zderzył. Pokazał, że jestem nikim. Nikomu nie potrzebnym, zbędnym stworzeniem, które stało się tak odrażające, że aż nie warte nazwania człowiekiem. Nikomu nie potrzebnym. Zbędnym, jak burza w ciepły, letni dzień. Zwykłym problemem, który, jak najszybciej powinno się usunąć. Przecież nie można żyć z problemami, nieprawdaż?
Po głowie przewijały mi się wszystkie momenty, w których zostałam boleśnie doświadczona. Ludzie są okrutni. Taki wniosek mogę wysnuć. I każda maska szczęścia i dobroci, którą zakładają na co dzień, to tak naprawdę tylko pozory. Bo w każdym z nas, kryje się coś, czego nie rozumiemy. Coś, z czym możemy walczyć, lub nie robić nic. Pokusy, złość... To w końcu się z nas wydostanie. Szczególnie, jeśli nie będziemy robić nic, by temu zapobiec.
- Zabij mnie. - wydusiłam po chwili i mocno zacisnęłam powieki. Nie mogłam uwierzyć w to, że odważyłam się to powiedzieć. Bo pomimo tego, ile razy sama próbowałam, coś zawsze trzymało mnie tu. Przy ziemi. Kazało trzymać się. Nie odchodzić.
"To nie twój czas. Ty masz jeszcze żyć... Masz swoją misję do wypełnienia..." - powtarzało mi w kółko. A ja temu ufałam. Może i byłam głupia, ale naprawdę zaczynałam wierzyć, że cokolwiek, dla kogokolwiek znaczę. Cóż... Ogromnie się myliłam.
- Słucham? - uniósł zdziwiony brwi do góry. Jego klatka zaczęła unosić się i opadać równomiernie. Uspokajał się. To chyba dobrze...
- Zabij mnie. - powtórzyłam stanowczo i podniosłam swoje błagalne spojrzenie na niego. - Zabij. I tak to w końcu zrobisz. Przecież tylko po to, jestem ci potrzebna!
- Nie zabiję cię, bo tak chcesz. Zabiję, kiedy poczuję, że nie jesteś już mi potrzebna. - mruknął, mierząc mnie wzrokiem.
- A w ogóle jestem ci po coś potrzebna? - pokręciłam głową z niedowierzaniem. Nachylił się nade mną. Dopiero w tej chwili zdałam sobie sprawę, jak niska jestem w porównaniu do niego. Jego złociste włosy muskały mój policzek, podrażniając każdą ranę, której jest autorem. Jego ciepły oddech otulał moją twarz. Czy to normalne, że jego bliskość sprawiała, że czułam się, jak po wzięciu naprawdę mocnych narkotyków. Potrząsnęłam głową, starając się odgonić te niedorzeczne myśli.
- Jesteś. - mruknął niskim głosem i korzystając z chwili mojej nieuwagi, zerwał wisiorek. Odsunął się, zadowolony ze swojej zdobyczy i począł obracać ją w swojej dłoni. Jak mogłam być taka głupia?! No jak?!
- Zostaw to! - pisnęłam i podbiegłam do niego, próbując wyrwać swoją własność. - To moje... - powiedziałam żałośnie.
- Doprawdy wzruszające... - wywrócił oczami i popchnął mnie tak mocno, że z łoskotem uderzyłam o ostrą szafkę. Oparł się o biurko i otwarł jego zawartość. Popatrzył na zdjęcie, potem na mnie. Następnie znowu na zdjęcie, znowu na mnie i tak kilka razy. Widziałam, jak ze złości ciemnieją mu oczy i ciska przedmiotem o ziemię, szybko go niszcząc. - Pożałujesz tego! - powiedział wściekły. - Liam! - krzyknął. Chwilę potem drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł ten sam mężczyzna, który zaprowadził mnie tutaj.
- Mam ją wyprowadzić? - zapytał ze spokojem, nie racząc mnie ani jednym spojrzeniem.
- Nie. - syknął Tomlinson, po czym podszedł do niego i szybko zaczął mu coś tłumaczyć. Po tych słowach, tamten wyszedł, a mój oprawca, zajął wygodnie miejsce w fotelu.

Podniosłam trzęsącą się dłoń do czoło i dotknęłam rozciętego fragmentu. Poczułam ciepły płyn rozlewający się po mojej twarzy. Krew. Spłynęła na prawe oko, wytyczając sobie ścieżkę aż do ust i podbródka. Może w innej sytuacji przeraziłby mnie jej nadmiar, ale nie teraz... Nie tutaj, nie przy nim.

Stukał rytmicznie palcami o blat. Był, jak tykająca bomba, która tylko czeka, żeby wybuchnąć. Bomba, której nie sposób rozbroić. Był tak pewny siebie i nietykalny, że znając życie, nie obeszłoby go nawet, jeśli ktoś podszedłby do niego i wycedził mu kulkę w sam środek czaszki. Przecież to Louis Tomlinson. Człowiek - maszyna. Robot bez uczuć i jakichkolwiek emocji....







~Frank~


Kiedy wróciłem do domu było już dobrze po dziesiątej w nocy. Wszedłem zmęczony do kuchni i wyciągnąłem butelkę wody mineralnej. W salonie grał telewizor, zapewne w spiżarni siedział Niall. Było dziwnie cicho i ciemno. Może reszta wyszła? Nie miałem czasu, aby zawracać sobie tym głowy. Byłem zajęty opracowywaniem idealnego planu pomocy Elizabeth. I jeśli miało to wypalić, najpierw potrzebne mi było zaufanie ich wszystkich, na czele z Tomlinson'em. Część już miałem gotową, ale było to nic, w porównaniu z tym, co jeszcze mnie czekało.

W pewnej chwili usłyszałem stukot palców o blat kuchenny. Odwróciłem się zdziwiony, ale nikogo nie dostrzegłem. Poczułem mocne szarpnięcie od tyłu i zakryto mi twarz dłońmi. Zacząłem się wyrywać, ale tak naprawdę już byłem na przegranej pozycji.
- Nie ładnie tak knuć za naszymi plecami... - usłyszałem wredny pomruk, po czym zostałem ogłuszony jakimś twardym narzędziem.
"Elizabeth..." - pomyślałem, po czym urwał mi się obraz.







~Elizabeth~  


Po chwili drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wpadł Liam z półprzytomnym Frank'iem. 
"Boże... To mój koniec!" - przeszło mi przez myśl, kiedy spłoszonym wzrokiem patrzyłam, jak rzucił jego bezwładne ciało na dywan.
- Wstawaj! - krzyknął Louis i podszedł do niego, po czym wymierzył mu mocnego kopniaka w żebro. Chłopak jęknął tylko cicho i skulił się lekko. - Wstawaj! - powtórzył, po czym do pokoju zbiegła się reszta gangu. Stali zdezorientowani i przyglądali się wszystkiemu.
"Naprawdę nie macie za grosz sumienia?" - nie. Jak widać, nie mają. Chyba trafiłam na najgorszych z możliwych. 
Podniosłam błagalny wzrok, który zatrzymałam na każdym z nich. Tylko blondyn się tym przejął. Zupełnie, jakby próbował utrzymywać w sobie choć trochę ze swojego człowieczeństwa.
- Co się stało? - zapytał Louis'a i podszedł trochę bliżej. - W czym zawinił? - drążył, przyglądając się całej sytuacji.
- Nie odzywaj się Horan! Sam nie jesteś bez winy! - krzyknął i podniósł z ziemi poszarpane zdjęcie. - Z tobą rozliczę się później!
- Ja... Um... - powiedział zmieszany i podrapał się po karku. - Mogę ci wszystko logicznie wyjaśnić... - powiedział cicho i spuścił głowę, po czym schował zdjęcie do kieszeni.
- Horan? - powiedziałam zdziwiona i z niezrozumieniem popatrzyłam na blondyna. - Niall Horan? - zapytałam z nadzieją. Mimo, że odkąd Niall wyjechał, zaczęłam go nienawidzić, to teraz chciałam, żeby to był on...
- Nie... - powiedział z bólem i pokręcił głową, na co Louis popatrzył na niego z uznaniem.
- Ty du... - zaczął wściekły Frank i chwiejnie podniósł się z ziemi, pocierając zakrwawiony policzek. - Jak możesz?! 
- J- ja... - wydusił Horan, po czym zaczął się cofać.
- O to, niech cię głowa nie boli! - krzyknął Louis i wymierzył mu bolesny cios w przeponę, a co skulił się z bólu. - Nie zgadniecie, co młody Gordon sobie wymyślił! - prychnął. - Spisków mu się knuć zachciało! Kochaś będzie Elizabeth ratować! - po tych słowach chłopak zerwał się, ale znieruchomiał, czując pistolet przyłożony do skroni. Popatrzyłam na niego wystraszona. Nie zważając na wszystko zaczęłam w myślach powtarzać wszystkie modlitwy, jakich się kiedykolwiek uczyłam.
"On nie może umrzeć. Każdy, ale nie on! Proszę, on miał mi pomóc..." - mimo wszystkiego, co wtedy czułam, wybuchłam płaczem, na co spojrzeli na mnie zdziwieni. Każdy z nich z wyjątkiem blondyna. Jego twarz wyrażała współczucie? Tak, to było współczucie i pewnego rodzaju żal. Żal, którego nie potrafiłam zrozumieć.
- Proszę, proszę, kto się odezwał! - Louis zaśmiał się i bez skrupułów, popchnął go w stronę Liam'a i tego lokowatego psychopaty, którzy go obezwładnili. Następnie podszedł w moją stronę i mocno pociągnął ku górze. - Nie ciebie powinienem zabić. Tylko ją, prawda? - syknął, a ja poczułam zimny metal pod moim podbródkiem. Zacisnęłam mocno oczy, dławiąc się łzami.
- J- jesteś potworem! - wydusiłam ze szlochem.
- Powiedz coś, czego nie wiem! - syknął i uniósł mnie nad ziemię.
- To nie jest karta przetargowa! - zaprotestował brunet, którego zdążyłam zacząć darzyć sympatią. To niesprawiedliwe. On ma żyć! Chociaż być przy mnie! Bronił mnie... Teraz chcą i to mi odebrać?
- Doprawdy?! No popatrz, jednak tak! - zaśmiał się i przejechał nosem, wyciągniętym zza paska, po moim ramieniu, na co głośno pisnęłam i zaczęłam wierzgać nogami. 
- Przestań! - pisnęłam, na co Frank zaczął się wyrywać.
- Zostawcie ją! - krzyknął wściekły i spiorunował Tomlinson'a wzrokiem.
- Moment, chwilunia... - powiedział zamyślony Louis i nie przestawał jeździć tym okropieństwem po moim ramieniu. - Ty się w niej zabujałeś! Jakież to "słodkie"... - powiedział sarkastycznie. Zdziwiona popatrzyłam na chłopaka. Przestawałam rozumieć już cokolwiek z tego życia. Nic nie powiedział. Spuścił głowę. Poddał się. - Świetnie, miejmy to już z głowy! - wywrócił oczami i wycelował we mnie pistolet.
- Nie! Nie zabijaj jej! - powiedział błagalnie. - Zabij mnie, ale nie ją! - do oczu napłynęły mu łzy. 
"Nie płacz, ofermo!" - przeszło mi po głowie, kiedy na niego spojrzałam.
- Masz rację... Ale jeszcze pogram ci na emocjach! - prychnął i obrócił mnie w swoją stronę, niczym szmacianą lalkę. - Co by ci teraz mogło złamać serce? - zaśmiał się i udał, że przez chwilę namyśla. - O! Już wiem! - zaśmiał się. - No laluniu, ładnie teraz powiedz, że mnie kochasz... - wywrócił oczami.
- Nie. - powiedziałam stanowczo i skrzywiłam się obrzydzona.
- Ja się nie pytam. Ja ci każę! - warknął wściekły do mojego ucha, po czym rozciął kolejny fragment mojej skóry.
- Powiedz mu! - wydusił Frank i spuścił wzrok. - Po prostu powiedz, to tylko słowa... Ten gnój i tak ich nie rozumie... - syknął i pokręcił głową.
- Kocham... - mruknęłam i poczułam, jak żółć podpływa mi do gardła.
- Słucham? Głośniej! - warknął.
- Nie musi kłamać! - krzyknął chłopak i wyrwał się porywaczom, po czym podbiegł do mnie i mocno mnie przytulić. Spuściłam głowę i pociągnęłam nosem. - Nie płacz laleczko... - wyszeptał i przejechał dłonią po moich włosach.

I wtedy stało się coś strasznego. Jeden strzał. Tylko jeden, idealnie wycelowany prosto w sam środek kręgosłupa. Na początku myślałam, że umarłam. Że teraz w końcu odejdę. I będzie dobrze. Ale po chwili dotarło do mnie, że to nie ja umarłam. Ja żyję. To on zginął. Frank. Jego martwe ciało przechyliło się, przygniatając mnie. Z trudem wydostałam się spod jego słabego ciała.
- Obudź się! Przestań! Otwórz oczy! - szlochałam i nerwowo potrząsałam jego ciałem. Ciałem, które z każdą chwilą robiło się zimniejsze i zimniejsze. Uchylił wargi, szepcząc niezrozumiałe dla mnie rzeczy. Nachyliłam się i starałam uspokoić histerię, która powoli mną zawładnęła.
- Kocham cię... - wyszeptał słabo. Zaciągnął się mocno powietrzem, jakby wołał o pomoc. Walczył o życie. I tą walkę przegrał. 
- Nie, nie, nie... - powtarzałam roztrzęsiona, kiedy jego klatka piersiowa przestała funkcjonować. Całowałam jego twarz, jakby to miało go ocucić. Zamknięte powieki, policzki, nos, podbródek i zsiwiałe zakrwawione usta. - Boże... - schowałam twarz w dłoniach. Odszedł. Miał mi pomóc. Kochał mnie. A ja nie umiałam być wdzięczna!

Żaden z nich się nie ruszył. Szczególnie, kiedy przerażeni usłyszeli trzask drzwi wejściowych.
- Malik...- wyszeptał bezgłośnie Harry i pokręcił głową.
- Gdzie on był? - zapytał zdziwiony blondyn.
- Zaraz się dowiesz... - westchnął i pokręcił głową.
Drzwi otwarły się, a do środka wszedł mulat z kimś przerzuconym przez ramię. Uniosłam swój wzrok i z niedowierzaniem wpatrywałam się w dwa ciała leżące przede mną. Serce biło mi tak głośno i szybko, jakby ktoś musiał dzwonić w nie jakimś młotem. W głowie kręciło. Tego było za dużo. Za dużo, jak na jeden dzień. Za dużo, jak na całe życie.

Uchyliłam wargi i pokręciłam głową z niedowierzaniem. To nie może być ona. To nie może być prawda!
- Rose! - wybuchłam jeszcze trudniejszym do opanowania płaczem. - Rose, obudź się! Wstawaj! Nie czas na drzemkę, wstawaj! - potrząsałam jej ramię. - Masz iść do szkoły... - widziałam, jak moje łzy spływały po jej nieruchomych policzkach. Z bólem potarłam kciukiem jej zamknięte oczy. 
- Ją to przerasta... - wydusił Harry cicho.
- Niech cierpi. - mruknął Louis i, jak gdyby nigdy nic pocierał swoją broń.
- Przerasta, nie rozumiesz?! - uniósł głos wściekły. - Patrz, do czego ją doprowadziłeś?! 


Zaczęłam ich ignorować. Nie miało znaczenia, czy umrę, czy mnie pobiją, czy może porzucą, na pastwę głodówki. Liczyło się to, że nie żyją. Oboje. Osoby, które były moją nadzieją nie żyją. 


Tak, bardzo martwiłam się o to, że moje życie jest do niczego, że muszę umrzeć... A nie zwracałam uwagi na to, jak ranię tym innych. I teraz zdałam sobie sprawę, że nie mam już dla kogo żyć. Krew otaczająca i ich, i mnie, stała się, jak coś naturalnego. Kłótnia w tle, bezsensowna... Nagle wszystko stało się tak strasznie obojętne, że aż przerażające. Bo ten świat mnie martwi. Tak zniszczony, nieczuły, bezwzględny...
Niezmiernie łatwo jest nam wydać osąd wobec drugiego człowieka. Bez namysłu oceniamy go i tymi poglądami już żyjemy. Jeśli kogoś nie lubimy, potrafimy zamienić jego życie w piekło, zapominając, że mamy swoje. 
A tak naprawdę ludzkie życie jest tylko jedno. I nie mamy prawa nikomu go odebrać. Nawet, jeśli bardzo tego kogoś nienawidzimy. Przemoc nigdy nie była i będzie rozwiązaniem problemów. Jeśli coś nam przeszkadza, nie lepiej porozmawiać? Niestety. Tomlinson tego nie rozumie!

Nie sądziłam, że mogę go nienawidzić jeszcze bardziej. A jednak. Jest mordercą. Osób, które cokolwiek dla mnie znaczyły. Obiecałam sobie, że nie pozwolę jej skrzywdzić. Nie dotrzymałam tego. Moje serce pękło na tysiące maleńkich kawałeczków, których nie da się poskładać. Nigdy nie dało. I o ile wcześniej jeszcze podtrzymywała mnie na duchu, teraz nic mnie nie powstrzymuje przed śmiercią.

- Nienawidzę cię! - krzyknęłam, ignorując łzy, spływające po moich policzkach i chwiejnie poderwałam się do góry. - Zabij mnie! Już! Teraz zabij! - łkałam i okładałam go pięściami. 
Nie miałam już na to siły. 
Na co?
Na życie...
- Zróbcie coś! - krzyknął jeden z nich. Louis mocno złapał mnie za nadgarstki, a ktoś inny po chwili wstrzyknął mi w ramię coś, co sprawiło, że upadłam bezwładnie na zimną, szorstką, nieprzyjazną, rządną ludzi - ziemię....












"Wielu spośród żyjących zasługu­je na śmierć. A nieje­den z tych, którzy umierają, zasługu­je na życie. Czy możesz ich im ob­darzyć? Nie bądź tak pochop­ny w fe­rowa­niu wy­roków śmier­ci. Na­wet bo­wiem najmędrszy nie wszys­tko wie."

                                        John Ronald Reuel Tolkien 









Hej, hej, hej:)
Nie sądziłam, że ten rozdział pojawi się dzisiaj. Ta decyzja była tak spontaniczna, jak nie wiem nawet co xd
Po prostu jestem chora i nudzi mi się, więc ta daaa!:D Cieszycie się?
Rozdział trochę pogmatwany i krótki, ale da się czytać? Sama nie wiem:(
Aha! I żeby nie zapomnieć!
Najlepszy komentarz pod rozdziałem należy do: 


Ula Faraway

"Louis wykonuje miły gest? Dał jej prezent? OMG Nie długo to świnie zaczną latać .__. I jeszcze te słowa ,,- Nie mogę pozwolić ci odejść... " Awww taki zaciesz miałam na mordce :3 Oni muszą się zakochać pomimo tego że Lou to kompletny idiota drań i najgorsze zło tego świata to straszny z niego seksiak i romantyk? Jednak ten prezent wydawał mi się taki miły i naprawdę myślałam, że ona mu wybaczy i wszystko będzie Happy. Świetny rozdział tak samo jak i cały blog. Uzależnia jak narkotyk i kiedy zobaczyłam że dalej nie ma rozdziałów to miałam ochotę umrzeć ,__, Rozumiem że nie masz weny i czasu i wcale Cię nie winię ponieważ wiem ze warto czekać :)
Ps: Sorry za trochę taki chaotyczny komentarz:)"



Dał mi niezłego kopa w tyłek:) Dziękuję ci za to^^
Na dziś to tyle xd Oczywiście piszcie, co sądzicie o rozdziale;D
Do napisania,
Natka99<3

piątek, 19 września 2014

15: "Nie mogę pozwolić ci odejść..."

Hej:) Wiem, że długo czekaliście na ten rozdział:( Przepraszam za to:( Po prostu złapałam doła i nie wiem, czy dam radę pisać go dalej:( Złapałam brak motywacji, a do tego natłok zajęć mnie po prostu przytłacza:/
Mam nadzieję, że ten rozdział was zadowoli bo mimo wszystko jest inny...
Wiem, że jest beznadziejny:( Sama nie wiem...
Wy to oceńcie... Jeśli wam się spodoba, polecajcie i w ogóle...
PROSZĘ, O TO ŻEBYŚCIE SKOMENTOWALI TEN ROZDZIAŁ, JEŚLI PRZECZYTALIŚCIE... TO WIELE DLA MNIE ZNACZY:)
Miłego czytania! ^^


Moje pace rytmicznie uderzały w blat. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Melancholia i cisza panująca wokół, wprawiła mnie w drętwienie. Stan, kiedy nie myśli się o niczym. Nie robi się nic. Wpatruje się przez długi czas w jeden punkt, do momentu, w którym zaczynają boleć oczy. Pozwala oderwać się. Odciąć. Być. I tyle. Nie wysilać się i martwić. Szczerze? Chyba tego właśnie teraz potrzebowałam. Tego stanu błogiej nieświadomości... Bo prawda jest taka, że czasem lepiej wiedzieć mniej... Ciekawość to w końcu pierwszy stopień do piekła...

Czułam na sobie palące spojrzenie ich wszystkich. Siedziałam tam, jak męczennica, starając się nie zwracać na nich uwagi. Raz. Jeden razu uniosłam swoje spojrzenie i przeleciałam nim po wszystkich. I nagle coś uderzyło we mnie, jak powiew jesiennego wiatru. Porwali Rose. Moi porywacze, robią krzywdę mojej siostrze. Jeśli ją zabiją, nie wybaczę sobie tego.
Musi gdzieś tu być... Musi...
Zaczęłam szybko oddychać, po czym zerwałam się z krzesła i zaczęłam histerycznie wbiegać do wszystkich pokoi.
- Rose, Rose... - powtarzałam zdesperowanym i drżącym głosem. W końcu doszło do tego, że emocje wzięły górę tak wyraźnie, że nie byłam w stanie o własnych siłach otworzyć zwykłych, drewnianych drzwi.
- Co ty odwalasz?! - syknął ktoś, mocno łapiąc mnie za ramiona. Poczułam, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a poziom adrenaliny przekracza bezpieczny poziom. - Zadałem pytanie! - nim zdążyłam przyswoić te słowa, jednym, mocnym ciosem zostałam przewrócona na ziemię. Dałam radę wydobyć z siebie tylko głuchy jęk bólu. Wszystko wewnątrz mnie płonęło. Ten ból... Czułam się tak, jakbym połknęła podpaloną, niegasnącą zapałkę. Zakręciło mi się w głowie, od nadmiaru ciosów i napływających mdłości.
- P- proszę... Dość... - wyjąkałam. Nie miałam siły. Czułam się jeszcze słabsza, niż powinnam być. Może to dlatego, że straciłam coś, dla czego walczyłam. Coś, co kazało mi się nie poddawać. Pchało mnie do przodu o kazało popełniać, coraz to nowe głupstwa. Opuściło mnie. Dopiero teraz, zdałam sobie sprawę, jakim wrakiem człowieka się stałam. Na co ja liczę? Że mnie puszczą wolno i zapomną od wszystkim?! Przecież nie są głupi. Wiedzą, że pobiegnę na policję. Zresztą, kto by nie pobiegł?
- Niby dlaczego?! - ta pogarda w jego głosie... Co sprawiło, że nienawidzi mnie tak bardzo? Czemu upodobał sobie porywać właśnie mnie? To jest przecież niesprawiedliwe. Nie zrobiłam mu nic złego. Nie miałam z nim do czynienia. I teraz cierpię, bo tak mu się podoba?!
- Bo... bo... - szukałam wymówki. Coś, co może rozbudzić w nim litość... Jeśli jeszcze zna to słowo... Rozglądałam się przerażonym wzrokiem po wszystkim. Kalendarz... 23 grudnia... Jutro Wigilia? Bingo! - Bo są święta... - powiedziałam pewnie.
- No i?! - prychnął pod nosem, ale coś w jego spojrzeniu kazało mi ciągnąć swoją wypowiedź dalej. - Nie wszyscy muszą wierzyć! - dodał. Pokiwałam lekko głową, ale nie zamierzałam odpuszczać.
- To nie znaczy, że nie mogą odpuścić krzywdzenia innych na ten czas... To tylko kilka dni... - uniosłam swoje spojrzenie na jego twarz. - Kilka dni, które winno się spędzać w atmosferze ciepła i pokoju... Pojednania z innymi ludźmi. Pokazania, że na tym świecie jest jeszcze dobro... - powiedziałam pewnie.
- Tylko, że nie wzięłaś pod uwagę jednego! Dobra na tym świecie nie ma! A życie twojej siostry zależy tylko i wyłącznie od twojego posłuszeństwa! - syknął, przez co w moim gardle utworzyła się wielka gula.
- Proszę... - wyszeptałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Może jednak ma choć trochę tego człowieczeństwa i zachowa się, jak na obywatela przystało. - Są kolędy, dużo jedzenia i prezenty... - uśmiechnęłam się słabo.
- Co ty niby mi możesz dać?! - wywrócił oczami. - Żyjesz tylko, dzięki nam! Na naszych warunkach! I póki co, nie masz nic!
- Mogę dać wam święta... - mruknęłam i spuściłam głowę, bawiąc się swoimi palcami. - Każdy pragnie poczuć ciepła drugiej osoby... - westchnęłam, a do mojej głowy napłynęły wspomnienia wszystkich chwil spędzonych z blondynem.
- Jak widać, ja nie! - powiedział twardo i popatrzył na mnie z góry.
- Daj spokój, dziewczyna ma rację... - odezwał się ktoś zduszonym głosem i odepchnął od ściany, wracając do pokoju.
- Pamiętaj! - Tomlinson nachylił się nade mną i wrednym gestem odgarnął włosy, które opadły mi na twarz. - Żyjesz na moich zasadach. I tylko dzięki mnie jeszcze żyjesz. Nigdy nie wiadomo, kiedy twoja obecność mnie... znudzi... - warknął. - Więc pilnuj się, Lizzie... Bo za twoją głupotę już nie będziesz płacić tylko ty! - po tych słowach odszedł, pozostawiając mnie samej sobie, abym stoczyła bitwę z kłębiącymi się myślami.







~Louis~
Zdenerwowany usiadłem na fotelu.
- Co ty odwalasz?! - syknąłem do niewinnie siedzącego Horana. Ciekaw jestem jego "taktyki".
- Każdy może obchodzić święta... - wzruszył ramionami i zaczął bawić się pilotem. Znalazł się obrońca i bohater.
Wywróciłem oczami, zniecierpliwiony.
- Wiesz, co robić. - skierowałem się do mulata, na co pokiwał głowa i wyszedł z willi.
- Co robić? - zdziwiony blondyn uniósł brwi i zmierzył mnie wzrokiem.
- O to, niech cię już głowa nie boli... - mruknąłem i udałem się do pokoju.
Oby Zayn nic nie spaprał. Bo z mojego planu, doszczętnego zniszczenia psychiki Elizabeth wyjdą nici. A musi się udać. Musi, bo mam dość użerania się z tą nieprzewidywalną małolatą!
"Nie żartuj sobie! To sprawia, że wydaje ci się taka... pociągająca, nieprawdaż?" - co?! To nieprawda! Ona wcale nie jest... No może trochę...
"Szczególnie, kiedy ubrana była w tą miniówkę na wyścigach, co?" - moja podświadomość, czasami naprawdę ponosi wyobraźnia. Dziewczyna, jak dziewczyna.
"Ona jest inna..." - jest... Jest inna... I to, co dzisiaj powiedziała, świetnie o tym świadczy. Czyżby nasza pyskata Elizabeth ukrywała więcej, niż byśmy się tego po niej spodziewali? Czy za tą powłoką niedostępnej, pyskatej, rozpieszczonej dziewuchy, kryje się coś jeszcze?
~Zayn~
Wszedłem do pomieszczenia, w którym znajdowała się śpiąca blondynka. Dopiero teraz zauważyłem, jakie kontrasty były między nimi... Ale kontrasty, które były podobne... Czy to ma sens? Nie wiem... Ale tak bym je określił.
Usiadłem na stołku i patrzyłem na jej trzęsącą się z zimna sylwetkę nastolatki. Była piękna. Takie żywe wcielenie jakiegoś anioła. Jej delikatne włosy opadały na idealne rysy twarzy... Szare, wiecznie ciekawe świata oczy, przykryte powiekami, czuwały, kiedy obudzić się, aby nie zostać wydanym na pastwę losu. Dłonie, które niczym nimfa, zwiewnie ułożyła pod głową. Denerwowało mnie to, że była taka idealna. Taka wyrafinowana i dystyngowana. Umiała się zachować, jak na damę przystało. Znała swoją wartość i potrafiła to wykorzystać.
Czułem się przy niej tak głupio... Biedny chłopak ze wsi, kontra arystokratka? Żałosne i nieprawidłowe połączenie. Ale... coś tak bardzo mnie do niej przyciągało. Tak otulało otoczką bezpieczeństwa i ciepła.
Szybko wstałem ze skrzypiącego siedzenia i lekko ją kopnąłem. I znowu czas ubrać maskę tego bezuczuciowego durnia.
- C- co się stało? - ziewnęła uroczo i przetarła zaspane oczy.
- Wstawaj! - syknąłem, na co otworzyła zdziwiona oczy. - Wiesz... Bardzo dobrze urzędowało mi się w pani towarzystwie, ale czas się pożegnać... - powiedziałem z kpiną i uniosłem broń, którą wycelowałem prosto w jej głowę. - Żegnaj, Różyczko...
~Niall~
Zauważyłem drobne ciało Elizabeth, która zapewne chciała niezauważona przejść do drzwi wyjściowych.
- Cześć, Lizzie! - powiedziałem, ucinając tym samym jej złudzenia. Popatrzyła na mnie wściekła i cofnęła się do tyłu. Obiecałem, że więcej nie dam jej skrzywdzić. Ale sam też wolałbym żyć, jeśli mam ją wyciągnąć z tego bagna. Takim oto sposobem nadal musi tu tkwić. Zacisnęła mocno oczy, próbując się opanować.
Lekko się do niej przysunąłem.
- Uczynisz mi ten zaszczyt i skosztujesz, jak bardzo zepsułem to wigilijne danie? - uśmiechnąłem się lekko, przez co popatrzyła na mnie zdziwiona.
- Nie. - mruknęła cicho i spuściła głowę. Westchnąłem zrezygnowany. Nie wiem, co mam zrobić, żeby przejrzała na oczy i ponownie mi zaufała.
- Co to? - powiedziałem zdziwiony, kiedy zauważyłem ledwie widoczny naszyjnik. Wziąłem go do ręki i zacząłem obracać.
- N- nic... - mruknęła i gwałtownie się odsunęła.
- Louis'owi się to nie spodoba... - mruknąłem i podszedłem do niej bliżej. - Nie musisz się mnie bać, Lizzie... - szepnąłem z troską. Nie wiem, jak zadziałały na nią moje słowa, ale jej reakcja była oszałamiająca. Wyglądała, jak porażona prądem elektrycznym. Słabo podparła się o ścianę i mocno chwyciła naszyjnik w swoją dłoń. - Lizzie... - powtórzyłem i lekko objąłem jej zaciśniętą piąstkę.
- N- nie dotykaj mnie! - pisnęła żałośnie. - Proszę... - wydukała. Popatrzyłem na nią smutną.
- Czemu mnie nie poznajesz? - wyszeptałem i nachyliłem się nad nią. Wiedziałem, że była zagubiona i zdezorientowana. Nie wiem, czego chciałem w tej chwili. Chyba po prostu poczuć jej bliskość. To, że choć przez chwilę może poczuć się bezpieczna. - Lizzie... - szepnąłem, wkładając kosmyk włosów za ucho. - Przy mnie nic ci nie grozi... - ucałowałem jego płatek. - To ja N... - nie zdążyłem dokończyć, bo przerwało mi znaczące chrząknięcie, na co odskoczyłem od niej, jak oparzony, prawdopodobnie tylko po to, by spotkać się z pełnym dezaprobaty spojrzeniem Liam'a.
- Chodź. - powiedział twardo i pociągnął ją za rękę. - Idziemy do Louis'a... - warknął, następnie znikając na schodach. Nerwowo przeczesałem swoje włosy i próbowałem uspokoić szaleńcze bicie swojego serca... Jak to możliwe, że jej obecność działała na mnie, jak dobry energetyk?
~Elizabeth~
Oszołomiona wlokłam się za chłopakiem, który co chwila spoglądał na mnie pełnym pogardy wzrokiem. Co się przed chwilą stało? Kim on był? Dlaczego...
Czułam się, tak jakby przed chwilą ktoś zrobił mi pranie mózgu. Jakbym go znała, ale jednocześnie widziała pierwszy raz w życiu. Było w nim coś znajomego. Jego wygląd był charakterystyczny, ale zachowanie? Niczym nie różnił się od nich wszystkich...
- Dokąd idziemy? - mruknęłam cicho i spuściłam wzrok.
- Zobaczysz. - odpowiedział oschle, po czym otworzył jakieś drzwi i wepchnął mnie do środka.
- Nareszcie... - usłyszałam czyiś zniecierpliwiony głos. Louis - przeszło mi po głowie. Nie miałam zamiaru wstawać. Przecież i tak za chwilę od nowa pobije mnie do nieprzytomności.
Pan i władca się znalazł. Jeśli myśli, że zastraszaniem innych zyska szacunek i zaufanie, grubo się myli. Dobry przywódca, to nie człowiek, który sieje postrach, którego wszyscy się boją. Dobry przywódca to ktoś, kto nigdy nie pozostawia swoich, mimo że jest ciężko. To ktoś, kto jest gotów poświęcić siebie i swoje życie, dla dobra sprawy. Bo życie to najcenniejsze, co druga osoba może dla nas poświęcić. Żyje się tylko raz. I jeśli ktoś, umrze wcześniej niż powinien w obronie kogoś, kto jest dla niego ważny, zasługuje na podziw i szacunek. Bo w tych czasach, coraz mniej jest odwagi, współczucia, i w końcu miłości. Uczucia zaczynają wygasać. A to wszystko wina nas. Ludzi. Psujemy wszystko, co otrzymamy. Nie potrafimy niczego uszanować i przekształcić w jeszcze piękniejsze. Nie. Nie te czasy. Nie ta rzeczywistość. Jeśli jesteśmy szczęśliwi, zamiast cieszyć się, że niczego nam nie brakuje, zaczyna nas to nudzić. Chcemy więcej i więcej. I w końcu zostajemy, w własnej woli, z niczym.
- Siadaj. - wskazał na kanapę. Spojrzałam na niego zdziwiona.
- Tu mi wygodnie. - mruknęłam i odruchowa dotknęłam swoją obolałą i poobijaną od upadku - nogę.
- Siadaj, powiedziałem! - uniósł głos. Poderwałam się szybko, co skończyło się tylko ponowną utratą równowagi. Nic nie poradzę, że ból znowu wygrał. Jestem słaba i muszę się do tego sama przed sobą przyznać. Zmierzył mnie wzrokiem i szarpnął za ramię. - Od razu lepiej. - mruknął i otworzył drzwiczki od jakiejś szafki.
- Po co tu jestem? - w końcu odważyłam się, wypowiedzieć te słowa.
- Bo chcę ci coś dać. - mruknął zażenowany. Zmarszczyłam brwi, skonsternowana.
- C- co? J- jak to? - wyjąkałam. Teraz już nic nie rozumiałam. Czemu chciał mi coś dać? Niczego nie potrzebowałam. No... może odrobinę wolności, ale póki co, nic na nią nie wskazywało.
Patrzyłam na to, co robił. Jak w skupieniu szukał czegoś. Jak denerwował się, kiedy przewracał całą zawartość szafki, nie mogąc tego znaleźć.
- Nie musisz mi nic dawać... - szepnęłam. Uniósł swoją głowę, znad biurka, swoim spojrzeniem każąc mi nie pogorszać swojego położenia.
- Ale chcę. - uciął.
- Tak, wiem. Głupia jestem, że odezwałam się. Przecież mi nie wolno! - mruknęłam niewyraźnie pod nosem.
- I tak się odzywasz... - warknął i podszedł do innego mebla. Postanowiłam już więcej się nie odzywać, tylko skupić na pomieszczeniu, które było całkiem nowe. Jego poprzednie lokum znałam na pamięć. To widziałam pierwszy raz.
Było eleganckie i dostojne. Meble z ciemnego drewna, kontrastowały ze ścianami w kolorze cappuccino. W kącie stała niewielka sofa, na której obecnie siedziałam. Za jego biurkiem i po lewej stronie znajdowały się okna. Skórzany, czarny fotel wpasowywał się w zapewne drogą całość. Mimo że nie było tutaj nic niezwykłego, to pomieszczenie i fakt, że jestem zamknięta w czterech ścianach z Tomlinson'em, nie pomagała. Może to dlatego, że nie zauważyłam tu ani jednej roślinki, przez co wszystko wyglądało jeszcze bardziej surowo, tak jakby mówiło: "Nie dotykaj mnie! Nawet nie waż się na mnie usiąść!"
W końcu łaskawie, postanowił skrócić moje męczarnie i stanął naprzeciwko mnie ze zwykłym skromnym pudełkiem, po czym nerwowo przeczesał włosy. Czy mi się wydaje, czy Louis Tomlinson, TEN Louis Tomlinson się denerwuje i jest skrępowany? Kto by pomyślał, że ma w sobie jeszcze jakieś ludzkie odruchy.
- Otwórz... - to słowo samo w sobie ponaglało mnie. Nie wiem, co chciał przez to osiągnąć, ale zaczęłam się obawiać jego zawartości.
Delikatnie uchyliłam wieczko. Nie. Nie było tam bomby ustawionej na minutnik. Nie było pistoletu, którym mogłabym strzelić sobie w głowę. Ani jakiegokolwiek innego narzędzi zbrodni. Było tam zupełnie co innego. Sukienka. Zwykła miętowa sukienka. Była śliczna... Naprawdę śliczna... Uniosłam lekko miękki materiał, i ujrzałam złotą bransoletkę.
- D- dlaczego... - urwałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zatkało mnie. Nie spodziewałabym się po nim, czegoś takiego.
- Są święta, nie? - mruknął cicho i obserwował moją reakcję.
- A- ale... Ja nie mam nic dla ciebie... - szepnęłam, na co machnął ręką.
- Ubierz się... - mruknął i otworzył drzwi. - Ale szybko...
Zdzwiona wykonałam polecenie i udałam się do łazienki. Przynajmniej teraz mogę pobyć chwilę sama. Stanęłam przed lustrem, odświeżona i przebrana. Spojrzałam na siniaki na moich rękach, nogach i twarzy. Czułam się szkaradna. Ba! Nie czułam się. Ja tak wyglądałam. Wiedziałam to. Spuściłam głowę i wróciłam do mojego oprawcy. Zmierzył mnie wzrokiem i założył ręce na piersi.
- Mogę już sobie iść? - szepnęłam cicho, licząc, że odpuści.
- Nie mogę pozwolić ci odejść... - mruknął i przyciągnął mnie do siebie. Czułam jego ciepły oddech na moim policzku. Szczerze, to po ostatniej akcji z tym blondynem zaczęłam wątpić w ludzkość. Nie chcę, żeby ktokolwiek z nich mnie dotykał! Mam prawo do swojej przestrzeni osobistej, którą całkowicie mi zburzoną. - Co to jest? - powiedział zdziwiony i wziął do ręki mój naszyjnik.
- J- ja... - wydukałam wystraszona.
- Ktokolwiek ci to dał... Ktokolwiek... Pożałuje! - powiedział twardo.





"Są ta­kie chwi­le, w których człowiek przy­tuliłby się na­wet do jeża."

                                                                             Józef Bułatowicz 






Hejo:) Po raz drugi xd Przepraszam, że tyle nie dodawałam:( Najpierw byłam na wakacjach, potem miałam remont, a teraz szkoła daje wycisk:(
Liczę, że coś powiecie o tym rozdziale... Sama nie wiem... Jest inny? No nie wiem, no:/
Notka będzie wyjątkowo krótka...
Czemu?
Czuję się masakrycznie:( I chyba będę chora :c
Tak, że... Trzymajcie się cieplusio:)
Do napisania,
Natka99<3