środa, 22 lipca 2015

25: "Nie oceniaj mnie kryteriami, którymi patrzysz na samego siebie."

Witam Was kolejnym już rozdziałem i liczę, że spodoba Wam się :)
Miłego czytania ^^



~ Louis ~

Odkąd tylko Elizabeth znalazła się przy mnie poczułem ulgę, ale i uścisk, chęć jej krzywdy. Byłem rozdarty. Zimny pot oblewał moje czoło, a kończyny trzęsły się, jak u narkomana po odstawieniu środków odurzających. Nie mogłem przegrać z samym sobą. Bo nawet, jeśli każda stoczona przeze mnie bitwa będzie wygrana, ta najważniejsza walka zaważy nad losami całej wojny. Gryzłem wargę zdenerwowany, w buzi czując tak dobrze mi znany, metaliczny smak. Tyle razy pakowałem się w kłopoty, że krew nie była dla mnie czymś nadzwyczajnym. 
W końcu poprosiłem Liam'a, aby mnie związał tak, abym nie mógł jej jakkolwiek skrzywdzić. Zrobił to niechętnie i usiadł, opierając się o drzewo. Już kolejny raz czytał napisy informacyjne na niewielkich, szklanych buteleczkach. Na oko mogły pomieścić nie więcej niż dziesięć mililitrów. Ale i taka dawka wystarczyła, by zabić człowieka.
Pocierał czoło w zamyśleniu, usiłując zrozumieć tak niejasne dla niego słowa. 
- Mogliby to napisać, jak człowiek do człowieka... albo posegregować z napisami "trucizna", "odtrutka", nie uważasz? - spytał. Popatrzyłem na niego słabo. Im dłużej krew dziewczyny spływała po mojej ręce, tym gorzej się czułem. Ale może tak musiało się dziać, abyśmy oboje wreszcie mogli odczuć ulgę. - Lou? - uniósł swoje przenikliwe spojrzenie na mnie. Wyraz jego twarzy nie ukazywał absolutnie nic, a powinien wiele. Na pewno nie był obojętny na wszystko. Czas zmienił go nie do poznania. Siłą wciągnęliśmy go w zabijanie. Był najbardziej miękki z nas wszystkich, bronił się przed tym, jak tylko mógł. A teraz? Teraz Liam Payne to bezwzględna maszyna do zabijania. Nie obchodzi go błaganie ofiary, jej płacze i jęki. Jeśli ma zadanie szybko je wykona, nie zważając na nic. 
- Wtedy byłoby to zbyt proste... - zaśmiałem się słabo, patrząc w niebo. - Myślisz, że się obudzi? Że wcale nie umarła? - księżyc świecił jasno, to on królował tej nocy. Bacznie patrzył na wszystko, co znajdowało się pod nim: lasy, rzeki, pola, domy, zakłady pracy; nic nie uszło jego uwagi.
- Nie wiem tego. Możliwe, że nigdy się nie obudzi i umrze pozostawiona w tym dziwnym letargu... - podrapał swój podbródek, niepewny swoich słów. - Ale istnieje duża szansa, że już jutro rano, niczym po zapadnięciu w głęboki sen, otworzy oczy i zacznie funkcjonować tak, jak gdyby nic się nie stało... wszystko zależy od tych kilku godzin, dzielących nas od świtu - poprawił sznury na naszych zsiwiałych rękach. 
Syknąłem z bólu.
- Za mocno, nie widzisz tego?! - warknąłem i odepchnąłem jego dłoń. Czułem pulsowanie w moich pokaleczonych przez Liam'a żyłach.
- Posłuchaj, Tomlinson. Wyświadczam ci przysługę, bo jesteś moim przyjacielem. Gdyby nie to, już dawno byłbym po stronie Nick'a. Ta gówniara nie ma dla mnie żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Więc nie zachowuj się, jak rozpieszczona księżniczka, tylko jak facet, który zniesie wszystko. - zacisnąłem szczękę na jego słowa.
- Gdyby nie ja... - zacząłem, ale od razu mi przerwał.
- Gdyby nie ty?! To przez ciebie siedzę w tym bagnie! - wściekły kopnął jakieś gałęzie i spojrzał przed siebie. - Gdyby nie wy wszyscy do cho****, spokojnie ukończyłbym studia i zdobył pracę, założył rodzinę, a nie bawił się w berka z bronią! To chore, czy ty tego nie widzisz?! - jego spojrzenie ciskało we mnie piorunami. Dawno nie widziałem go takiego; zawsze był oazą spokoju, a teraz zachowywał się, jak tajfun. Chłonął wszystko, podjudzony, aby udowodnić swoją rację i pozycję.
- Sam jesteś kowalem swego losu. - spokój w moim głosie zaskoczył nawet mnie; gdyby nie warunki, w jakich się znajdowaliśmy, już dawno krzyczałbym, grożąc mu bronią. Póki co byłem zbyt słaby, a mój pistolet leżał gdzieś w siedzibie Nicolas'a.
- Myślisz, że łatwo jest wyjść z czegoś, czemu poświęciło się całe swoje życie? - spytał z goryczą w głosie. - Bo, jeśli tak jest, to dałbym za to wszystko - pokręcił głową i z powrotem zajął swoje miejsce naprzeciwko nas. - Śpij, Tomlinson.  - odrzekł po przebyciu wewnętrznej walki. - Przed świtem i tak nie ruszymy w drogę, a ta rozmowa nie ma żadnego sensu - machnął ręką.

Już po chwili usłyszałem jego zwolniony, miarowy oddech. Spał. Wszystko wokół było ciche i spokojne. Usilnie starałem się odpocząć, oddalony w krainę Morfeusza; niestety, moje próby miały marny skutek. Myślałem nad tym wszystkim, co działo się w moim życiu przez ostatni czas, o Elizabeth i zmianie się moich stosunków względem tej zadziwiającej osoby, jaką była; o zdradzie Josh'a, o Zayn'ie i Rosalie. W miarę upływającego czasu, natłok myśli, które musiałem rozważyć, przerósł mnie. Wszystko w moim życiu opiera się na ciągłych ucieczkach. Może Liam miał słuszność w stwierdzeniu, że nie chce takiego bytu, że woli mieć uczciwą pracę, prawdziwą rodzinę. Jednak ja, w porównaniu do niego, nie potrafiłbym odnaleźć się w spokoju i niczym nie zmąconej sielance. Zbyt wielką część swojego życia poświęciłem na zbudowanie nowej osobowości. Mojej nowej osobowości, która pozbawiona była wszelkich zarysów człowieczeństwa. Tak dawno mi na nikim nie zależało; przestałem się starać, nie pragnąłem szczęścia, tylko pieniędzy. One jednak przysporzyły mi więcej kłopotów niż radości.

Tak więc, pogrążony w niemym milczeniu, trwałem do rana, nie spodziewając się miłej niespodzianki, jaką miałem zastać.








~ Elizabeth ~

Ciepłe, letnie powietrze otuliło moje zmarznięte ciało. Uchyliłam słabo i leniwie jedną powiekę, aby przekonać się, że powinna zostać zamknięta; poranne słońce oślepiło mnie, ale dostarczyło również niewypowiedzianego szczęścia, które zaczęłam odczuwać. Poruszyłam słabo palcami prawej ręki. Cała byłam odrętwiała i otumaniona. Uchyliłam nieznacznie powieki i ze zdziwieniem stwierdziłam, że leżę na ściółce w jakimś sporych rozmiarów lesie. Ptaki śpiewały z dumą, usadowione w koronach drzew, przez które wdzierało się świeże, dodające otuchy słońce. Uśmiechnęłam się delikatnie, unosząc nieznacznie. Przeszywający ból dał o sobie znać, rozlewając się po całym moim ciele.
Nie wiem, co działo się przez ten czas, kiedy spałam, jednak coraz bardziej zaczynało mnie to zastanawiać. Poczułam mrowienie, którego źródło mieściło się w lewej ręce. Okręciłam głowę i ze zdziwieniem spostrzegłam Louis'a, leżącego obok mnie. Nasze kończyny były przywiązane do siebie jakimś sznurem, na którym widoczne były zaschnięte strużki krwi. 
- Gdzie ja jestem? - szepnęłam słabo. Mężczyzna wzdrygnął się zaskoczony i przeniósł swoje spojrzenie na mnie. Z niezrozumieniem lustrował moją twarz, jakbym była dziwnym duchem. - Gdzie jestem? - powtórzyłam jeszcze ciszej niż poprzednio.
- Jesteśmy gdzieś na południu Francji... - powiedział cicho i spojrzał na kompana, który jeszcze spał.
- Dlaczego? Co się działo, kiedy spałam? - zamrugałam kilkakrotnie powiekami, aby wyostrzyć obraz. Uniosłam nieznacznie prawą dłoń, po czym obejrzałam ją. Cała pokryta była siniakami. Owszem, niektóre zrobione zostały jeszcze w Los Angeles i ich pozostałości były teraz widoczne, jednak znaczna większość była całkiem nowa.
- Spałaś? - mój oprawca uniósł brwi, jakby nie rozumiał słów, które wypowiedziałam. - Przecież ty... - zaczął, ale zrezygnował z kontynuowania myśli. - Spałaś... - powtórzył, jakby oswajał się z czymś zupełnie absurdalnym. Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem. Czyżby do reszty postradał rozum?
- Śpiące królewny, ruszamy w drogę - sarkastyczny głos odezwał się nad nami. Chłopak kucnął przy nas i odwiązał zbędny przedmiot, którym wraz z Louis'em byliśmy do siebie przywiązani. - Dasz radę iść? - spojrzał na mnie, wyczekując szybkiej i zdecydowanej odpowiedzi.
- Nie wiem - szepnęłam cicho, ale nie słuchał mnie. Poczułam bolesne ukłucie w sercu. Nigdy nie lubiłam być w centrum uwagi, uważając to za niepotrzebne i całkowicie bezsensowne, ale gdy ktoś mnie pytał, a następnie ignorował moją odpowiedź, czułam się zawiedziona. Zupełnie jakby to, co mówię, nie miało żadnego znaczenia. A przecież jestem człowiekiem takim jak on, czy szatyn, który właśnie rozmasowywał bolące nadgarstki; mam uczucia i prawo głosu. 
- Ruszamy - zarządził, kiedy skończył wkładać dziwne, małe buteleczki do wszystkich kieszeni w swoich spodniach. Tomlinson pokiwał głową i chwiejnie wstał. Był słaby; pierwszy raz widziałam go w takim opłakanym stanie. Opierał się o drzewo i patrzył w ziemię. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest mu słabo. - Ruchy! - surowo zaczął nas poganiać, samemu ruszywszy w drogę, która miała nas zaprowadzić... dokąd właściwie szliśmy? Każdy fragment tego lasu był do siebie podobny, nie było żadnych charakterystycznych roślin, które pomogłyby znaleźć wyjście z tej pułapki.

Westchnęłam cicho i popatrzyłam na swoje pokaleczone nadgarstki. Bolesne wspomnienia powróciły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pokręciłam głową szybko, kiedy pierwsza słona łza wytyczyła ścieżkę na moim policzku. Nie mogłam się rozkleić w takim momencie. Póki co, pragnęłam się stąd wydostać, a tylko współpracą mogłam to osiągnąć.
- Pomóc ci? - spytałam cicho i podeszłam do Louis'a. Pokręcił głową stanowczo. - Przecież widzę, że potrzebujesz pomocy... sam nie dasz rady iść - mimo, że wyrządził mi tyle złego, tak wiele razy mnie zranił tak i fizycznie, jak i psychicznie, nie chciałam jego zguby. Nie rozumiem dlaczego, ale czuję, że gdyby nie on już wiele razy bym się poddała. Jego złość, pyszałkowatość, pewność siebie, motywuje mnie do bycia jeszcze lepszą, pokazania mu, że stać mnie na wiele.
- Co sprawiło, że nagle jesteś taka miła? - spytał oschle. 
Uniosłam brwi. Jeszcze jakiś czas temu, był miły, niewinny spokojny, a teraz zachowywał się, jak zupełnie inny człowiek. Myślałam, że choć trochę się zmienił, dostrzegł brak jakiegokolwiek sensu i celu w jego dotychczasowym życiu. I być może niestety, okropnie się pomyliłam.
- Nie jestem taka, jak ty. I nigdy nie byłam. Więc nie oceniaj mnie kryteriami, którymi patrzysz na samego siebie. - szepnęłam z bólem i przerzuciłam sobie jego rękę, przez moje ramię. Syknął z bólu, zdenerwowany faktem, że uprowadzona przez niego dziewczyna musi mu pomagać. 
- Może czasem trzeba patrzeć na drugich tak, jak na własne ego. Unikniemy rozczarowania, będąc do nich zbyt surowo nastawionym - mruknął. 
Szliśmy pośród drzew: pełnych życia, dumnie pnących się kasztanowcach i dębach korkowych, gdzieniegdzie pomiędzy nimi spokojnie rosły iglaste świerki, czekając na swoją kolej. Niżej spokojnie, niewtajemniczone w piękno i surowość życia drzew, kwitły rozmaite krzewy. Po mojej prawej stronie rozciągały się rozsianie naturalnie krzewy dzikich jagód, których owoce obciążały wiotkie gałązki. Natomiast po stronie Louis'a rosły delikatne fiołki i podeschnięte krzewy sięgające nam do pasa. W miarę upływu czasu zrobiło się gorąco. Szliśmy wycieńczeni, wylewając z siebie poty; ubrania kleiły się do nas nieprzyjemnie, jednak najgorzej odczuwalny był brak jakiejkolwiek wody zdatnej do picia. Okropne pragnienie nastąpiło na początku. Następnie przeszło na jakiś czas, by powrócić silniejsze.
- Zatrzymajmy się, choć na chwilę... - wydusiłam zdyszana i upadłam na ziemię, nie mając siły choćby na to, aby puścić podpierającego się na mnie chłopaka. Runęliśmy tuż obok siebie zmęczeni.
- Nie mamy na to czasu - Liam pokręcił głową. - Każde z nas potrzebuje wody. Zwlekanie tylko pogorszy sytuację. Chęć napicia się czegoś nie minie, jedynie nasili się, nie rozumiesz?
- Wiem o tym. Nie jestem idiotką, za jaką mnie masz - spojrzałam na niego z nieograniczonym bólem. - Ale ciężko iść przez cały dzień w upale, bez wody, jedzenia, do tego taszcząc dorosłego mężczyznę! - łezka spłynęła mi po policzku, na co tylko machnął ręką. 
- Sam znajdę pomoc. - warknął i odszedł. Już po chwili ucichł odgłos jego stąpania. Jedyne co było słychać to trele schowanych, pierzastych przyjaciół, którzy towarzyszyli nam przez cały czas naszej wędrówki oraz przyśpieszone oddechy, naszych zmęczonych ciał.

Przymknęłam oczy. Jedynym kołem ratunkowym dla mnie w tym momencie było zajęcie myśli czymś innym; czymś, co pozwoli mi odciąć się od rzeczywistości. 
- Czy ciebie też tak boli głowa? - ochrypnięty od wysiłku głos łaskotał płatek mojego ucha. Wzdrygnęłam się nieznacznie i zawstydzona spostrzegłam, że nie podniosłam się jeszcze z niego po upadku.
- Przepraszam... - zażenowana podparłam się, aby móc się przesunąć, jednak jego dłoń przytrzymała mnie mocniej.
- Zostań... chcę czuć, że mam cię przy sobie - złapał mnie obiema rękami, abym nie mogła mu się wyrwać.
- Masz bardzo zmienne humorki... - mruknęłam niezadowolona z tego, jak łatwo jest mu mną kierować. Niepewnie spojrzałam na jego zmęczoną, podrapaną przez niektóre z roślin, twarz. Jak on to robił, że nawet w obliczu nieuchronnej śmierci wyglądał idealnie? Mokra koszulka przylegała do jego wyrzeźbionego torsu, ukazując część z wielu tatuaży.
- Wiem. Ale intryguje cię to. - mruknął i uniósł dłoń, by po chwili wpleść ją w moje włosy. Nie patrzył na mnie, jakby bał się, że mój wzrok zamieni go w kamień.
- Nie powiedziałam tego.- pokręciłam głową, odsuwając się nieznacznie. 
- Ale nikt nie zabronił ci pomyśleć... często mówimy jedno, czujemy drugie, a to co robimy to zupełnie inna sprawa... nie uważasz? - spojrzał na mnie tak szybko i intensywnie, że przeraziła mnie jego stanowczość. 
- To zależy, jakie dana osoba ma intencje... - powiedziałam cicho, patrząc prosto w jego idealne, błękitne tęczówki. - Wiem, co robisz i co mówisz... ale nie co czujesz... jeśli oczywiście w ogóle czujesz... - na chwilę przerwałam, myśląc nad sensem moich słów. - Co czujesz? - w tym momencie zamieniłam moje przemyślenia w najodważniejsze zapytanie, na jakie było mnie stać przy człowieku, jakim był. Zmarszczył na chwilę czoło i zastygł w bezruchu. Jedyne po jego oczach było widać, jak intensywnie nad czymś myślał, ale nie wypowiadał.
W pewnej chwili uniósł mój podbródek i bez słowa przysunął się do mnie. Zastanawiało mnie, czy gdybyśmy mieli choć trochę więcej czasu, pocałowałby mnie. Jednak brak tego czasu sprawił, że wolę nie wracać do tego momentu mojego życia.
- Znalazłem pomoc. - krzyk Liam'a przywrócił nas do rzeczywistości. Jak zwykle, nie oczekując naszej reakcji podbiegł i podał nam butelkę wody mineralnej.
- Pij - Louis uniósł się na łokciu i podtrzymał mnie. Nie musiał powtarzać po raz drugi. Szybko otwarłam butelkę, łapczywie wlewając w siebie kolejne krople wody. Niewypowiedziana rozkosz i ulga rozlały się po moim organizmie. Przymknęłam oczy zmęczona i upojona napojem. Poczułam, jak plastik został wyciągnięty z mojej ręki. Słyszałam, jak szatyn opróżniał resztkę tego, co w nim zostało.
- Chodźmy. Za niedługo zrobi się ciemno, a wtedy droga, którą znalazłem wyjście z tego... labiryntu będzie nie do przejścia - już po chwili, gotowa stałam obok niego, rozglądając się. Moje stopy znowu zostały zmuszone do przejścia kolejnych kilometrów. Jednak tym razem trasa zdawała się być mniej uciążliwa. Poranne, palące promienie słoneczne ustąpiły chłodnemu, przyjemnemu wiatrowi. Czas odpoczynku pozwolił mi na nabranie sił, a woda - ukojenie pragnienia.
- Dokąd, tak właściwie idziemy? - Louis zwrócił się do Liam'a, który podtrzymywał go, by nie upadł. Brunet zmarszczył na chwilę brwi i spojrzał na ścieżkę.
- Znalazłem bezpieczne schronienie... domek ukryty przy dzikiej plaży. Jedyne miejsce, w którym nie ma żadnych turystów. Możemy tam przeczekać, dopóki chłopaki po nas nie przyjadą. Poza tym musisz się wykurować - zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. Słyszeć niewinną wesołość w głosie mordercy było jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie mnie spotkały w ciągu całego mojego życia.
- I ten dom stał tak po prostu, niezamieszkany przez nikogo? To naprawdę niespotykane, nie uważasz? 
Musiałam przyznać mu rację. Południe Francji jest dobrym miejscem dla rozwoju turystyki. I nawet, jeśli właściciele posiadłości nie zamieszkiwali by w niej, mogliby ją wynająć dla pieniędzy. Przecież chętnych z pewnością byłoby niemało.
- Cóż... to jest jedyny minus tego miejsca. Zamieszkuje w nim niejaka Charlotte Ceer - chłopak przegryzł nerwowo wargę. Spojrzałam na niego zaciekawiona. - Nie musimy się jej obawiać. To starsza kobieta. Wyjaśniłem jej wszystko na szybko i, pomimo przerażenia zgodziła się. Ma dobre serce, nie wyda nas. - powiedział szybko, po czym umilkł, dając Louis'owi czas do namysłu. 
Uśmiechnęłam się bezwiednie pod nosem. Nareszcie będę miała z kim porozmawiać, do kogo się uśmiechnąć. Skoro ta kobieta postanowiła przyjąć pod swój dach morderców i porywaczy musi być złotym człowiekiem. Mam nadzieję, że nie będzie próbowała mnie odepchnąć i obrazić, jak większość ludzi. Nie żądam od innych wiele, tylko wyrozumiałości. Pragnę, aby znalazła się choć jedna osoba, która zaakceptuje mnie i polubi za to jaka jestem, nie za to, kim mogę się stać.

W naszym życiu nadchodzi taki moment, w którym zaczynamy żałować naszych decyzji. Przeglądami kartki zeszłorocznego kalendarza, aby uświadomić sobie, jak wiele mogliśmy uczynić. Niestety, zmarnowaliśmy ten czas na to, czego i tak nie bylibyśmy w stanie posiąść. Tak wielu ludzi uważa, że jest gotowymi na to, aby zdziałać wiele, być człowiekiem, który nie pójdzie w niepamięć po pierwszym tygodniu. A kiedy dostają szansę, aby ziścić słowa, tchórzą. Zamykają się w czterech ścianach i na wszystko narzekają. Tak samo jest z miłością. Żeby ją zrozumieć, trzeba do niej dojrzeć. To odpowiedzialność i wzajemna troska buduje związek. Szkoda, że tak wielu ludzi nie potrafi tego zrozumieć. A czas nie cofnie się, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jeśli teraz nie zadbamy, aby nasze życie było piękne, możemy już nie mieć więcej okazji do tego.
- Naprawdę z nim źle... - starsza kobieta żwawo podeszła do nas i popatrzyła na Louis'a, jak na własnego syna. - Chodźcie, dzieci... - złapała go za drugą rękę, pomagając w prowadzeniu go. 
Dopiero teraz zauważyłam, że las stał się rzadszy. Było już mniej drzew i krzewów, które zastępowały wysokie trawy.
- Już niedaleko. - jej głos przepełniony był energią i ciepłem. Mimo swojego wieku była pełna sił i radości. Różowa poświata zachodzącego słońca padała na jej siwe, a w niektórych miejscach wręcz białe, spięte w koka włosy, dając im niewypowiedzianego uroku. Twarz miała pooraną zmarszczkami, zapewne od ciągłego uśmiechu, mimo wysiłku nieschodzącego z jej bladoróżowych ust. Żywe, duże oczy z pewnością były jej naturalną ozdobą. Ubierała się skromnie. Widać, że nie żyła złudzeniami dwudziestego pierwszego wieku. Zwiewna, letnia sukienka, delikatnie spływała po jej ramionach. I pomimo dłoni zniszczonych przez ciężką pracę, jaką musiała wykonywać mieszkając samotnie, musiałam jej przyznać, że była prawdziwą damą. Miała szacunek do samej siebie i wiedziała, jak zachować się w każdej sytuacji. 
Westchnęłam z niemą ulgą, gdy ujrzałam małą chatkę ukrytą pomiędzy skałami. Pobiegłam w jej kierunku, ignorując ból w kończynach. Nie zważałam na to, że co chwila się przewracałam, zdzierając skórę z łokci i nóg. W tej chwili potrzebowałam znaleźć się w miejscu, gdzie zbudowałabym sobie, choćby względną, otoczkę bezpieczeństwa.
- Spokojnie... - zaśmiała się kobieta, kiedy zastała mnie siedzącą pod drzwiami. - Jeszcze się tu wyleżysz biedactwo... - pogłaskała moje włosy i otworzyła drewniane drzwi. 
Właśnie ten moment, moment który dla mnie był nową nadzieją, dla Louis'a stał się początkiem końca. Osunął się słabo na ziemię, tracąc przytomność. 

Do końca tego dnia, nie dane było mi zobaczyć. Jedyne, co pamiętam to krzątaninę pani Ceer i Liam'a. Resztę zakrywa mgła zwana czasem.

(...) 

Będąc w tym miejscu straciłam poczucie czasu. Widziałam kolejne zachody i wschody słońca, lecz były one dla mnie jedynie urozmaiceniem monotonii, która z każdym kolejnym dniem była coraz przyjemniejsza. Szum morza wypełniał pomieszczenie, kojąc i uspokajając. Był to jedyny dźwięk, któremu przysłuchiwałam się codziennie odkąd tutaj trafiliśmy. Za każdym razem zdawał się być inny, jak gdyby ukrywał jakąś tajemnicę, która nie chciała być odkryta.
Moje samopoczucie uległo wielkiej zmianie. W tym miejscu zaczęłam prowadzić życie, które utraciłam już dawno temu. Rany goiły się szybko. Nieliczne siniaki zdobiły moje ciało, a jedynym wspomnieniem po zadrapaniach były blizny. Największą i najboleśniej przyjmowaną przeze mnie była ta, które ciągnęła się wzdłuż mojej kości policzkowej. Dodatkowo szpeciła mnie, jak gdybym nie była dość odrażająca. Podobno ludzie oceniają człowieka takim samym systemem, jakim on patrzy na siebie. Być może jest to prawda. Nie wiem. Swojego zdania o mojej osobie nie zmienię.
Wstałam i mechanicznie wypiłam szklankę domowej roboty lemoniady, która dzięki swojej kwasocie, orzeźwiła mnie i pobudziła do życia. Wstałam i rozejrzałam się dookoła, by spotkać się w wszechobecną ciszą, którą psuły jedynie słabe stękania Louis'a, kiedy starsza kobieta przemywała jego rany.
Drewniana, skrzypiąca podłoga zaprowadziła mnie prosto do drzwi wejściowych, tak wiele razy już przeze mnie oglądanych. Słyszałam odgłosy rozmowy dobiegające zza drzwi. To Liam, po raz kolejny zresztą, próbował złapać kontakt ze wspólnikami. Odłożyłam szklane naczynie do zlewu i złapałam niepewna za klamkę. Czułam się tak, jakby na mojej szyi wisiała ogromna obroża, a Louis trzymał jej początek. Ucisk z żołądku, jaki ogarnął mnie w tamtym momencie był nie do zniesienia. Przez dłuższą chwilę stałam tam, bijąc się z myślami.
W końcu odetchnęłam głęboko i otworzyłam drzwi. Blask porannego słońca oślepił moje oczy, które już po chwili osłoniłam dłonią. Postąpiłam naprzód; miękki ciepły drobny piasek leżał pod moimi nogami. Uśmiechnęłam się, jak małe dziecko, które dostało wymarzony prezent. Moje z początku wolne kroki, przerodziły się w szaleńczy bieg. Przede mną znajdowało się czyste, szafirowe morze. I owszem, to nie wiele, ale właśnie tego potrzebowałam. Spokoju, który zapewniało mi to miejsce. Niestety, był zbyt piękny, żeby mógł trwać przez dłuższą chwilę.
- Dokąd się wybierasz, su**? - mocne szarpnięcie za ramiona zaowocowało moim upadkiem. Skuliłam się patrząc na bruneta, który nie spuszczał mnie choć na chwilę z oka. - Nie za dobrze ci tutaj? - chwycił za mój kark, aby odchylić moją głowę. Jego przenikliwy wzrok sprawiał, że zapominałam języka w buzi; serce biło mi szybko, nierównomiernie. - Zadałem ci pytanie. A może jesteś głucha?! - poczułam mocne uderzenie pod prawym żebrem. Zachłysnęłam się powietrzem, czując obezwładniający ból. Siadł na mnie okrakiem, umieszczając moje dłonie ponad głową. - Nie wiem, co on o tobie myśli. To siedzi tylko i wyłącznie w jego głowie. Ale jeśli przez ciebie trafimy do więzienia, nie będziesz miała życia. Bo wyjść i tak wyjdziemy, a kiedy już to się stanie twoje życie będzie znacznie gorsze od tego, jakie zgotował ci Tomlinson! Nicolas i jego świta już zaczęli nas szukać. Przeczesują każdy kąt i nie odpuszczą, dopóki nas nie zabiją - warknął i nachylił się nade mną. - Pilnuj się Elizabeth... nigdy nie wiadomo, czy obudzisz się następnego dnia - mocno szarpnął mnie za włosy. Pisnęłam z bólu, a do oczu napłynęły mi łzy. - Teraz pójdziesz do niego i powiesz, że czujesz się świetnie - po tych słowach zsunął dłoń na moją szyję i spojrzał na nią. - Dziś ci daruję... nie spiep** tego - wstał i odszedł, nie dając mi dojść do słowa. Zamknęłam oczy, oddychając szybko. Żyły na szyi pulsowały mi nieregularnie, mieszając myśli. Musiałam się pilnować, myśleć nad każdym moim słowem. Jeden wybryk groził mi śmiercią, która i tak nikogo by nie obeszła. 
Kiedy ponownie otworzyłam oczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Rumiana poświata omiatała wszystko w jej zasięgu. Wstałam odrętwiała i przetarłam oczy. 
Już po chwili moje stopy stawiały kolejne kroki po skrzypiącej, drewnianej podłodze. Słyszałam czyjąś rozmowę. To pani Ceer zmieniała jego bandaże, prowadząc miły dla ucha monolog. W tym pomieszczeniu, w którym ona tak niewinnie pomagała człowiekowi o wielu twarzach, znajdowała się moja przyszłość. Prześladowca, który zadał mi tak wiele ran, był moją ostatnią deską ratunku. To, jaka będę względem niego zadecyduje, czy mam prawo bytu.
- Dobry wieczór, kochanie - jej melodyjny głos przywrócił mnie do życia. - Jeśli chcesz, możesz porozmawiać ze swoim przyjacielem - uśmiechnęła się i zeszła do kuchni. Patrzyłam przez chwilę pustym wzrokiem na stare, zniszczone drzwi. Muszę teraz być naturalna i szczęśliwa. Zupełnie, jakby nie miał nic wspólnego z człowiekiem, który mnie uprowadził i niszczy moje życie, a w najlepszym wypadku jedynie wygląd. Miałam tam wejść i zachowywać się tak, jakby on był moim najlepszym przyjacielem, a ja jego najlepszą przyjaciółką.  
Drzwi zatrzeszczały złowrogo, jakby moja obecność w pokoju była całkowicie zbędna. A jednak nie mogłam się już wycofać. 
- Nigdy nie przypuszczałam, że będę w lepszym położeniu, niż ty... - założyłam ręce na piersi i podeszłam do okna. Bałam się spojrzeć mu prosto w twarz. Dłuższa chwila musiała upłynąć, nim ponownie zabrałam głos. - A jednak... i wcale nie czuję się z tym dobrze. Myśl, że w każdej chwili ci psychole mogą wejść przez okno i nas zabić nie pomaga. Naprawdę rozumiem, że nic was to nie obchodzi, ale się boję... nie chcę umrzeć, nie teraz... Zbyt wiele błędów popełniłam. A chcę umrzeć wolna, niezależna od was. Nie musząca znosić kolejnych bolesnych ciosów, siniaków. Nie chcę wieść takiego życia, jakie mi stworzyliście. Chcę zobaczyć rodzinę, przyjaciół, choć z daleka - szepnęłam i odważyłam odwrócić się w jego stronę. A on? Spał. Przez cały czas, kiedy mówiłam o tym wszystkim, kiedy sprzeciwiałam się jego zasadom, on tak po prostu spał! 
Podeszłam do łóżka, na którym leżał. Łza bezradności spłynęła po moim policzku. Chyba nigdy nie zacznę żyć, jak każdy przeciętny obywatel. Nie zasługuję na to. 
Patrzyłam na niego, mając ochotę krzyczeć, kopać, płakać. W końcu obudził się. Zamrugał kilkakrotnie oczami, odsłaniając te idealne, błękitne tęczówki zza wachlarza rzęs.
- To ty - powiedział, jakbym była ostatnią osobą, której mógł się spodziewać.
- Tak, ja - patrzyłam prosto w jego oczy, jakby tam wypisane było wszystko, co musiałam wiedzieć. - Nie dokończyliśmy naszej rozmowy, nieprawdaż? - pokiwał głową i wskazał na miejsce obok siebie. Zacisnęłam szczękę, ale bez słowa położyłam się obok.
- Chciałaś wiedzieć, co czuję...
Zaczął, ale nie powiedział nic więcej. Leżał i patrzył w sufit, jakby tam miał wypisaną odpowiedź. Zacisnął mocno dłoń na moim ramieniu, jakby chciał mnie zatrzymać.
- Nie chcę, abyś skończyła tak, jak ona. Nie chcę, aby on cię zabił. Zasługujesz na życie. Nie mówię ci jakie, bo wiesz, że nie zwrócę ci wolności. To kosztuje, a zapłatą nie są pieniądze. Przywiązałem się do ciebie zbyt mocno i zbyt wiele problemów mi przysporzyłaś, żebym kiedykolwiek zwrócił ci wolność. Ale mogę ofiarować ci życie. I nie odbiorę ci go, kiedy nie uznam, że to właściwa pora, by ulżyć twoim cierpieniom - mówił, a ja czułam w głowie coraz większy mętlik.
- Jesteś chory! - powiedziałam ze szczerym obrzydzeniem. Miał kamienne serce i wykorzystywał je, jak najlepiej. Wiedział co zrobić, aby zrazić do siebie ludzi.
- Nie. Po prostu mi na tobie zależy. - zaśmiał się i pokręcił głową. - Obiecałem sobie i chłopakom, że cię zabiję. Jeśli tego nie zrobię, będę niesłowny. A jednak nie mówię ci kiedy zginiesz. I jeśli żadna przeciwność nie przetnie naszych dróg, przez długi czas się do nie wydarzy - wzruszył ramionami zamyślony.
- Nie jestem przedmiotem, żebyś decydował, co chcesz ze mną robić! - uniosłam głos. Przymrużył oczy, wymierzając mi siarczysty policzek. Zacisnęłam powieki, czując ogromny ból.
- Jesteś nikim. Więc nie odzywaj się, zabierając tlen - syknął, na co pokręciłam głową i usiadłam. Złapał mój nadgarstek i przyciągnął bliżej siebie. - Jesteś moja, Elizabeth. I nic, ani nikt tego nie zmieni. - wyszeptał mi na ucho, muskając jego płatek. Kręciłam głową ze łzami w oczach, jednak moje zdanie nie interesowało go. Miał rację. Byłam jego i póki żyłam musiałam się z tym godzić. 
Przez resztę wieczór ani śmiał mnie puścić. Stanowczo trzymał mnie w uścisku, który uniemożliwiał mi jakąkolwiek ucieczkę. Potem zasnął, niestety mi nie było to dane.
Za oknem gwiazdy zdobiły granatową szatę nieba, cisza owijała wszystko swoją magią. Jedynym odgłosem, który towarzyszył mi podczas bezsennego stanu odrętwienia, były spokojne oddechy chłopaka. Jednak, nawet w tym momencie ucisk nie zelżał. 
Nagle wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam skrzypnięcie framugi okiennej i kroki po schodach.
"To z pewnością pani Charlotte idzie położyć się spać... a wiatr wzmógł się i uderza w szyby" - próbowałam uspokoić moją wyobraźnię. Świadkiem włamań byłam jedynie na filmach i w większości przypadków kończyły się one tragicznie.
Po chwili okno zostało otwarte, a przez nie wszedł krępej budowy mężczyzna. Zapalił na pewien moment latarkę, rozglądnął się po pomieszczeniu, po czym wyszedł drzwiami. Przełknęłam głośno ślinę, pamiętając słowa Liam'a: "Nicolas i jego świta już zaczęli nas szukać. Przeczesują każdy kąt i nie odpuszczą, dopóki nas nie zabiją"
Liczyła się każda sekunda. Nie czekając na pozwolenia, zaczęłam potrząsać cicho Louis'em, próbując go obudzić.
- Co je... - zaczął zdezorientowany, ale szybko zatkałam mu usta dłonią. Wyswobodziłam się z jego uścisku, po czym zgarnęłam kołdrę. Zakryłam go nią od stóp do głów i położyłam się, aby nie było widać, że ktoś taki jak Louis Tomlinson znajduje się w pomieszczeniu. Słyszałam, jak wchodzą, rozmawiając półgłosem. Zacisnęłam oczy. Strach wprawiał moje ciało w ogłupiający paraliż.
- Jest tu... więc i Tomlinson musi być w pobliżu - czyjaś szorstka dłoń złapała moje ramię. - Nawet nie wie, że tu jesteśmy... forma mu spadła... - zaśmiał się, odcinając mi dopływ krwi do dłoni. 
- Co zrobimy z dziewczyną? - spytał ktoś inny niższym, poważniejszym głosem.
- Przyda nam się... poza tym, nie o nią nam chodzi. Nick wyraźnie kazał nam znaleźć tylko jego - odpowiedział tamten i przejechał nożem po moim karku. Zacisnęłam wargi z bólu i usiłowałam opanować drżenie kończyn. 
- Chodźmy. Wrócimy tu w odpowiednim momencie... za niedługo będzie świtać - szepnął ktoś, rozglądając się. Po niedługiej chwili nie było już żadnego śladu po tym, że kiedykolwiek tu byli. 
Louis zdjął z siebie pościel i spojrzał na mnie podejrzliwie. 
- Krwawisz... - powiedział, po włączeniu małej, starej lampki nocnej. Dotknął mojego karku i spojrzał mi w oczy.
- Tak, wiem - spuściłam wzrok, nie potrafiąc poradzić sobie z intensywnością jego wzroku.
- I mimo tego, jak cię traktowałem, postanowiłaś mnie ochronić kosztem własnego życia? - uniósł mój podbródek, a ja zatonęłam po raz kolejny w głębi jego spojrzenia.
- Nie jestem taka, jak ty. Już mówiłam. A twoje spojrzenie na to, jaka jestem jest błędne - szepnęłam.
- Więc odkryj przede mną człowieka, którego nie potrafię dostrzec - pokręciłam szybko głową.
- Na to już zdecydowanie za późno - łza spłynęła po moim policzku. Wytarłam ją szybko, patrząc na swoje dłonie.
- Nigdy nie jest za późno - wyszeptał i muskał co chwila moją szyję, przechodząc powoli do ust. A ja? To było zbyt przyjemne i otumaniające, abym kazała mu przestać.









"Niena­wiść jest siłą przy­ciągającą, tak jak miłość."

Terry Pratchett 




Cóż.... to już przedostatni rozdział :) Jak ten czas szybko leci :) Jak zawsze mam cichutką nadzieję, że rozdział się Wam spodoba, bo szczerze to wiele dla mnie znaczy :)
Dziękuję za każdy pozostawiony tutaj komentarz :)
Jak mijają Wam wakacje? :D Opowiadajcie, spamujcie :)
Do napisania, 
Natka99 <3

wtorek, 23 czerwca 2015

24: "Dlaczego ja to zrobiłem?"


Witam Was kochani! ^^ 
Dziś przychodzę do Was z rozdziałem 24! :3 ale ten czas 
szybko leci :) Ale  od czwartku mam już wakacje,
co wiąże się z wolnym czasem, a to z kolei z częstszymi rozdziałami, 
oraz wysłaniem tego do wydawnictwa :D
Mam nadzieję, że mi się uda ;c pożyjemy = zobaczymy :P

PROSZĘ, ABY ROZDZIAŁ SKOMENTOWAŁ KAŻDY KTO CZYTA
TEGO BLOGA :) TO DLA MNIE NAPRAWDĘ WAŻNE <3 PRAGNĘ POZNAĆ WASZĄ OPINIĘ :) 

OSOBY PISZĄCE ANONIMOWO PROSZĘ O PODPISANIE SIĘ, 
BO NAPRAWDĘ WIDAĆ TO, IŻ JEDNA OSOBA PISZE PO KILKANAŚCIE KOMENTARZY :)


Miłego czytania! :)




 ~Louis~


Zmęczonym wzrokiem wodziłem po ścianie. Melancholijny dźwięk opadających kropel deszczu obijał się głośnym echem po niewielkim pomieszczeniu. Leniwie zamrugałem oczami, potrzebując snu, na który nie mogłem sobie pozwolić. Nie tutaj. Nie w miejscu, gdzie w chwili nieuwagi jeden strzał załatwi wszystko. I już nie będzie strachu, cierpienia, ucieczek, zdenerwowania. Tylko wieczny sen, z którego nie będzie nam dane się obudzić.
Czułem, jak zdrętwiały mi kończyny. Przebywanie w jednej, niewygodnej pozycji, w pomieszczeniu, w którym zaczyna brakować tlenu, nie działa na człowieka odprężająco. Westchnąłem i popatrzyłem na sufit. Musiałem znaleźć sposób, żeby się stąd wydostać. Żeby ją stąd wydostać. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę pomocy dla niej już teraz, potem będzie za późno. Środek, który jej zaaplikował to nie byle jaki narkotyk. Już dawno by się obudziła. Żadne nowe rany nie zdobiły jej ciała. Od zawsze wiedziałem, że Nicholas to człowiek, który już dawno utracił rozum. Testował nowe środki na ludziach, a potem obserwował, co się z nimi stanie. Nieraz na własnych oczach widziałem, jak niewinni obywatele ginęli od jednego zastrzyku, jaki im zaaplikował. Od małego pomagałem mu. Miałem okazję dokładnie przyjrzeć się całemu laboratorium, gdzie substancje tworzone były z połączenia różnych preparatów, kwasów.
Pamiętam, jak niegdyś schwytał młode małżeństwo. Podał im dwie fiolki z nowymi mieszankami. Po pierwszym kobieta zbladła. Upadła na podłogę, chwyciła się za gardło i zaczęła krzyczeć. Jej pisk słyszany był, dopóki kwas, jaki połknęła nie wypalił jej gardła. Wymiotowała nieprzyswajalną dla organizmu, zielonkawą substancją. Po całych jej męczarniach i poddaniu jej ciała do analizy, okazało się, że silnie żrąca substancja, spaliła żołądek i przewód pokarmowy. Spieniła się, cuchnąc chemikaliami. Po zwróceniu zasychała i zamieniała się w proszek, zabójczy środek. 
Drugi był mężczyzna. Płyn jaki wypił miał ciemnofioletowe zabarwienie. Szybko zaczął się śmiać, jak po zwykłych narkotykach, potem płakać, a na końcu krzyczeć. Mieszanka tego, co mu podano sprawiła, że poziom adrenaliny w jego organizmie podskoczył, wywołując paraliżujące halucynacje. Zginął ze strachu. Padł na zawał. 
Po torturach Nick się ich pozbył. Do dziś nie wiem, jak. Szczerze, nawet nie chcę wiedzieć. Miałem dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy ujrzałem coś tak okrutnego. Przeraziło mnie to, chciałem im pomóc. Wybuchłem płaczem i schowałem się za Gordonem. Wtedy usłyszałem od niego słowa, które powtarzałem sobie niemal przez całe życie: "Nie bądź słaby. Tylko ludzie, którzy mają uczucia są słabi. A ty pokaż, że nie masz uczuć. Że będziesz dążył do wybranego celu. Nigdy nie zdradzisz i nigdy nie zawiedziesz." 

Wierzyłem w każde jego słowo. Szkoda, że tak późno przejrzałem na oczy. Dopiero teraz doszło do mnie, że to nie nienawiść buduje człowieka. Z nią jesteśmy tylko marnymi istotami pełnymi złości i zazdrości. Zapominamy o tym, że każdy w nas ma w sobie coś wyjątkowego i nawet, jeśli tego nie dostrzegamy, nie oznacza to, iż tego nie ma. Nasza indywidualność ukazuje się nam na każdym kroku. Powinniśmy dostrzec ją i iść na głosem serca. Obrać własną, niepowtarzalną ścieżkę w życiu i z dumą się nią kierować. Nikt nam nie wróci straconych dni, ale może dać nam nowe, niczym czystą kartkę, którą zarysujemy wraz z mijającymi godzinami. I tylko w naszym interesie będzie, czy pozostanie biała, a nawet bielsza, czy zabarwimy ją tysiącami kolorów, w jakich dostrzeżemy wszystko dookoła. 
Żałuję, że nie potrafię zmienić się na lepsze. Jedyne, co jest we mnie nowe, nieznane to uczucie, którym darzę Elizabeth, a którego sam nie rozumiem. 

Wtem drzwi otwarły się z hukiem, a do środka wszedł Liam. Otworzyłem oczy szeroko. Wolność.
- Mogłeś mi pomóc szybciej. - warknąłem z przyzwyczajenia, kiedy założył ręce i patrzył na mnie spokojnie.
- Tylko, że tym razem, Tomlinson, on pracuje dla mnie... - tuż obok mojego przyjaciela stanął Nicholas i patrzył na mnie z wymalowanym na twarzy triumfem. 
- Gardzę tobą. - syknąłem w stronę bruneta, który niewzruszenie stał nad nami. Moje losy były teraz w rękach tego zdrajcy.
- Zabrać go. - powiedział Nick i wyszedł z pomieszczenia. Poczułem, jak mężczyźni odwiązali mnie od Elizabeth i wypchnęli z pokoju. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął się wyrywać, jednak jak zwykle obróciło się to na moją niekorzyść. Poczułem ukłucie w kark, po czym obraz zaczął mi się zamazywać, aż w końcu urwał.

Obudziłem się w ciemnym pokoju. Okna były zasłonięte poszarpanymi firanami, żarówki rozbite. Chciałem wstać, jednak grube sznury zaciśnięte na moich nadgarstkach uniemożliwiły mi to. Siedziałem na skrzypiącym, drewnianym, zapewne bardzo starym krześle. Drewno było słabe, chybotliwe, lada chwila gotowe pęknąć. W powietrzu czuć było ostry zapach siarki i papierosów. Na moich ustach zawiązana była brudna, wilgotna szmata. Zakaszlałem, zaciągając się jej zapachem.
- Tak cho****** długo czekałem na ten moment! - warknął Nick, podchodząc do mnie. Za paskiem miał pistolet, w dłoni małą fiolkę. - Widzieć Louis'a Tomlinson'a we własnej osobie, uniżonego... gotowego oddać wszystko w imię miłości... - wywrócił oczami, szczerze rozbawiony. Spojrzałem na niego z ognikami nieodpartej wściekłości w spojrzeniu. - Co? Chcesz coś powiedzieć? Słucham? - prychnął i z całej siły kopnął moje krzesło. Stare drewno zatrzeszczało, a potem pękło. Upadłem wraz z nim na glinianą podłogę. Ostre drzazgi boleśnie wbijały mi się w kręgosłup. Zawyłem z bólu, na co tylko zaśmiał się. To był początek jego nieprzyjemnej gry. 
Postąpił krok naprzód, odkorkowując buteleczkę. Już wiedziałem co było w środku. Jedno z tych jego "śmiertelnych napojów". A ja nie mogłem choćby odsunąć się, żeby uniknąć zaaplikowania trucizny.
- Samolocik leci do buźki! - warknął szyderczo. Jeden jego goryl złapał moją szczękę, miażdżąc ją swoim uściskiem. Zacząłem krzyczeć, wyrywać się. Niestety, bezskutecznie. Wlał mi całość do ust, po czym zamknął je. Nie miałem wyboru, czy chcę to połknąć. To był przymus. - Wiesz, co wypiłeś? - spojrzał na mnie, wygrywając kolejne starcie. - Jedyną rzecz, która mogła przywrócić tą dzi*** do życia. - powiedział, a ja poczułem, jak robi mi się słabo. To nie tak miało być! Elizabeth musi przeżyć!
- Piep** się skur*****! - splunąłem mu w twarz. Przymrużył oczy i założył ręce. 
- Jeszcze nie przetestowałem działania na zdrowych osobach. Będzie... ciekawie. - wywrócił oczami i z całej siły, uderzył mnie oderwaną nogą od krzesła. Ostatnie, co pamiętam to obraz Liam'a wsuwającego mi coś do ręki. Potem mam pustkę...

Świadomość w pełni odzyskałem w znajomym pomieszczeniu. Wszystko wydawało się takie zniekształcone, inne. Potrząsnąłem głową, myśląc że to jedynie głupi żart, ale halucynacja nie mijała. Uderzyłem pięścią w ścianę zdenerwowany. Jednak moja dłoń nie spoczęła na zimnym betonie, tylko na czymś delikatnym i miękkim. Otworzyłem drugą dłoń, którą przez cały czas trzymałem zaciśniętą. W środku widniał mały, srebrny kluczyk. Czy to moja nadzieja na wolność.
- Co ku***? - wymamrotałem, nic nie rozumiejąc. Wstałem na drżących nogach, chwiejąc się i całym swoim ciężarem naparłem na drzwi, czując że w nogach nie mam oparcia. Próbowałem trafić kluczem w zamek, jednak nagle pomnożyły się razy kilka. Osunąłem się bezradnie na ziemię i kopałem metal z całej siły. Przepełniała mnie złość. Chęć zniszczenia czegoś. Odwróciłem się i dopiero teraz dostrzegłem Elizabeth. Nachyliłem się nad nią i mocno spoliczkowałem.
- Dlaczego ja to zrobiłem? - mówiłem sam do siebie. Jedno mówiłem, drugie myślałem, a jeszcze inne robiłem. Czułem się tak, jak robot sterowany przez konsolę. Jakby druga osoba miała władzę nad tym, co robiłem.
Walczyłem sam ze sobą o to, aby nie zrobić jej krzywdy. Stęknąłem słabo, czując że jestem na przegranej pozycji.
- Elizabeth, przepraszam! - jęknąłem, a potem straciłem kontrolę nad moimi czynami. Bez skrupułów raniłem jej niewinne ciało. Widziałem krew, która wypłynęła jej w wargi, nosa, czoła. Usiadłem na niej okrakiem, żeby mieć lepszy punkt podparcia, po czym kontynuowałem moją rzeź.
- Louis! - usłyszałem stanowczy, karcący głos, a potem gwałtowne szarpnięcie na lewe ramię zdarło mnie z dziewczyny. Czułem, jak trzęsę się, a krople potu spływają mi po zmęczonym czole.
- Muszę ją bić, nie rozumiesz?! - krzyknąłem. - Nie wiem, dlaczego... pomóż mi... - byłem w amoku. Tak bardzo nie chciałem jej krzywdy. - Zabij mnie... - wyszeptałem błagalnie. Pokręcił głową. Wziął ją za ręce. 
- Chodź. Uciekajmy z tego podłego miejsca... - mruknął i wybiegł z naszego piekła. Ruszyłem za nim, gnany potrzebą ciosów składanych na jej ciele. Na ciele Lizzie. Brunet skręcił i pistoletem zepsuł kod zabezpieczeń. W całym budynku zrobiło się głośno od hałasu wydawanego przez alarm. Nerwowo oglądnął się za siebie, po czym zaczął pakować różne fiolki do kieszeni. Sala nie była duża. Wyglądała, jak niczym nie wyróżniająca się pracownia chemiczna w jednej ze szkół. Kilka dużych stołów, na których znajdowało się wiele preparatów, ustawione było prostopadle do drzwi wejściowych. Przy ścianie stały dwie duże szafy z małymi podpisanymi fiolkami. Właśnie te buteleczki chował teraz brunet. Czerwone światła informujące o zagrożeniu migały nad nami ostrzegawczo, jakby chciały nam uświadomić, że zaraz ktoś pozbawi nas względnej wolności.
Usłyszałem czyjś bieg, w korytarzu, który wypełnił się uzbrojonymi ludźmi. Ludźmi, którzy tylko czekali na to, aby nas złapać i dotkliwie pobić.
- Oni polują na nas... - powiedziałem po chwili, jakbym nie zdawał sobie sprawy z rosnącego zagrożenia. Liam spojrzał na mnie z przerażeniem, ale i niekrytą determinacją w oczach.
- Louis, biegnij! - krzyknął, a ja poczułem się tak, jakbym przestał nadawać na właściwych falach. Stałem w miejscu i patrzyłem na niego, jak na obcego człowieka, którym z każdą chwilą się stawał. - Louis! - powtórzył, ale w tym momencie zostaliśmy otoczeni przez ludzi Nicolasa. Miałem poczucie, że nie mogę opuścić tego miejsca, muszę tu zostać. Zupełnie, jakbym został przykuty do jednej ze ścian niewidocznymi kajdanami, które niczym magiczna siła przyciągały mnie coraz mocniej w swoje szpony.
Elizabeth wyślizgnęła mu się z rąk i niewinnie przeturlała po zimnej, kamiennej posadzce, zatrzymując się w kącie pomieszczenia. Patrzyłem na nią pustym wzrokiem, który teraz domagał się krwawej ofiary złożonej właśnie z niej. 
Od pustych myśli oderwał mnie dopiero wystrzał z broni mojego kompana. Pocisk toczący się z zawrotną szybkością przeleciał tuż obok mnie, dotkliwie raniąc pierwszego mężczyznę. I właśnie to było iskrą, która rozpaliła ogień. Każdy z nich wyciągnął pokaźny składzik broni. Nim zorientowałem się, padały już kolejne strzały. Widziałem, jak szkarłatna ciecz trysnęła z ręki mojego kompana. Ale po prostu stałem niewzruszony. To co działo się dookoła, nie miało najmniejszego znaczenia. Nawet kule, które latały coraz bliżej mojego ciała. Oszałamiające było to, że żadna nie tknęła jej. Leżała w miejscu, które wydawało się ognioodporne. Jakby była nietykalna... 
Przymrużyłem oczy, czując narastającą wściekłość na nich wszystkich, na nią, na siebie. Zacisnąłem szczękę i podszedłem tam. Kucnąłem przed nią, mierząc wzrokiem jej ciało. 
- Niewinna... - warknąłem pod nosem, uderzając jej policzek, który już po chwili poczerwieniał, ukazując odcisk mojej dłoni. - Urocza... - kolejny cios, tym razem w żebra. Usłyszałem, jak chrupnęły pod naciskiem uderzenia, zapewne łamiąc się. - Wyjątkowa... - odkręciłem jedną buteleczkę i wylałem na jej dłoń. Skóra zrobiła się w tym miejscu sina, po czym pokryła bąblami, zapewne na skutek poparzenia. Uśmiechnąłem się, ale zaraz potem pokręciłem głową. - Co ja robię? - szepnąłem sam do siebie. Musiałem zacząć kontrolować swój organizm, inaczej przegram, zabijając ją.
- Louis! Pomóż mi do cho****! Sam nie dam rady! - krzyknął zakrwawiony Liam. Zacisnąłem oczy. Nie potrafiłem. Coś mnie blokowało, dusiło wewnętrznie. - Louis! - powiedział błagalnie. Rozglądnąłem się i przeczesałem nerwowo włosy, widząc gaśnicę. Złapałem stanowczo broń leżącą na ziemi i podniosłem ją. Nagle zrobiła się ciężka, zupełnie jakby wykonana została z ołowiu. Wziąłem głęboki wdech i wydech, po czym strzeliłem w nią. Skondensowany dwutlenek węgla poderwał ją, rozbryzgując pianę na mnie i wszystkich dookoła. Liam szybko potarł oczy i przerzucił sobie Elizabeth przez ramię.
- Chodź, Louis... - popchnął mnie w stronę wyjścia. Powłóczyłem nogami, które były coraz cięższe do udźwignięcia. - Louis... musisz się przemóc... proszę cię, chodź... nie czas na żarty... pomyśl, że to było sok, a nie coś, co przywróci ją do życia. Pomyśl, że to nie ma na ciebie wpływu. To siedzi w twojej psychice, Lou. Musisz pokonać uprzedzenia do niej, do samego siebie... - pokręcił głową i stanął przede mną. 
- Jesteś zbyt pewny tego, co mówisz... a ja nie umiem... - westchnąłem. - To silniejsze ode mnie... - zbolałym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Słyszałem, jak strzały ponowiły się. Tym razem było ich więcej, stawały się coraz głośniejsze.
- Stary, nie żeby coś, ale zaraz ustrzelą nam głowy... - jęknął i zaczął mnie ciągnąć z wysiłkiem. Oglądnąłem się za siebie. Tym razem, już lepiej uzbrojeni ludzie, pracujący dla Nick'a biegli za nami zdecydowani, co do zabicia nas. 
Czułem się, jak po wypiciu sporej butelki alkoholu. W głowie mi szumiało, nogi chodziły we własne strony, ale nie w tą, którą musiały podążyć.
- No dalej... - zużywałem całą energię, aby skupić myśli i stawiać krok, za krokiem. Liam patrzył na mnie ze współczuciem. - Biegnij z nią... - pokręciłem głową. - Nie dam rady... - syknąłem z bólu i upadłem, kiedy poczułem, jak pocisk przeszywa moje ciało. Krew trysnęła tuż spod mojego kolana. Liam wypuścił powietrze ze świstem i odbiegł. Osunąłem się na ziemię, oszołomiony wystrzałem i bólem, jaki mi sprawił. Oddychałem ciężko, nie mogąc się skupić. Szkarłatna ciecz zdobiąca moje spodnie, odebrała mi zdolność trzeźwego myślenia. Zastygłem w bezruchu. Nie mogłem pojąć, co się ze mną dzieje. W normalnych warunkach z zimną krwią wstałbym, i pomimo rany, biegłbym przed siebie oddając strzały. Już nieraz wychodziłem cało z nieciekawych sytuacji. Ale tym razem było inaczej. Chwiałem się, jak po wypiciu kilku kieliszków czystej wódki. Zwyczajnie nie byłem sobą i przeszkadzało mi to. Irytowało mnie to, że całkowicie zależy jestem od nich i od tego, czy Liam zdąży wrócić po mnie. Nogi drżały mi, jak sparaliżowanemu, wzrok rozmazywał się. Czy tak wygląda koniec? Mój koniec? 
Moja głowa uderzyła o ubitą, wyschniętą na wiór ziemię. Pył leżący na niej uniósł się, przez chwilę, mieszając z lekkim powietrzem. W końcu skończył tam, gdzie ja. Wzrok mnie zawodził, ludzie byli rozmazani, krzyk niewyraźny.
- Pomocy... - ruszyłem słabo ustami, lecz nie wydobył się z nich żaden odgłos. Czułem się, jak nikt. Tlen, którego nikt nie widział. Z tą różnicą, że życie bez tlenu nie jest możliwe, a beze mnie, wręcz lepsze. 
Spękane wargi uporczywie starały się wypowiedzieć cokolwiek, co mogłoby mnie wybawić, lecz z marnym skutkiem. Było mi słabo. Żółć prawdopodobnie pragnęła opuścić mój żołądek.
"Zwymiotuj, Louis... może poczujesz się choć trochę lepiej. W końcu choć trochę tego świństwa wyjdzie na zewnątrz..."  
Naprawdę chciałem posłuchać się własnej podświadomości, ale kiedy zdawałem sobie sprawę, że we mnie znajduje się jedyne lekarstwo, które pomoże się El obudzić, nie mogłem. Nawet jeśli to sprawi, że już nigdy nie ujrzę kolegów, własnego pistoletu i marmurowego nagrobka Lottie.
"Wdech i wydech. Uspokój się."
Spokój w takiej chwili jest czymś absurdalnym. Poczułem, jak ktoś stawia swój ciężki but, na mojej klatce piersiowej z zadowoleniem. Z trudem zaciągałem się powietrzem, którego nie umiałem już wykorzystać, jak należy. Jednak nagle ciężar ustąpił, a mężczyzna runął tuż obok mnie. Jego puste już oczy patrzyły przed siebie, pozbawione życia, które uleciało w tak szybkim tempie. Jego klatkę piersiową zdobiła spora rana postrzałowa, z której nieprzerwanie lała się krew.
Czyjeś ręce podniosły mnie, jak bezbronną marionetkę. 
- Lou, stary... chociaż staraj się ruszać nogami... - zachwiałem się, nie rozumiejąc przesłania słów, jakie wypowiedział. Wziął mnie pod ramię i zaczął ciągnąć, co chwila oddając strzały z naładowanego amunicją pistoletu. 
Już po chwili ujrzałem za sobą znajomy mur, który z każdą chwilą coraz bardziej się od nas oddalał.
- Cho****... - mruknął brunet pod nosem i rozejrzał się, nie mając pojęcia, którędy iść. - Każde drzewo wygląda tak samo... - nerwowo zmarszczył brwi. 
- Tutaj są! - naszych uszu dobiegł surowy głos jednego z ludzi Nicolasa. Nie było czasu na zastanawianie się. Liam puścił się szaleńczym biegiem przed siebie, ciągnąc mnie. Grunt w pewnym momencie, osunął nam się spod nóg. Zaczęliśmy spadać. Rośliny, które ciężko jest spotkać w Irlandii, raniły nasze dłonie i twarze. Czułem, jak brunet w pewnym momencie mnie puścił. Oboje turlaliśmy się szybko, niezależnie od nas, wpadając na coraz to nowe,  twardsze rośliny. 

W końcu uderzyłem w ogromne drzewo, miażdżąc przeponę. Czułem, jak tlen przestaje docierać do moich płuc. Nerwowo brałem coraz większe oddechy.
- Chodźmy stąd... - Liam wstał, powoli dochodząc do siebie po upadku. Potrząsnął głową. - Jak mogłem nie zauważyć tej skarpy? - podparł dłonie na kolanach, zginając się. - Trzeba znaleźć wodę... a potem wyjście stąd... i przede wszystkim ludzi... - potarł czoło, które zrobiło się mokre od potu pomieszanego z krwią. - W porządku, stary? - zmarszczył czoło, kucając przy mnie. Trzęsłem się nie do opanowania. Było mi gorąco, a krople potu spływające po mojej twarzy, były niczym parzący mnie lód.
- Gdzie Elizabeth? - wydusiłem słabo. Westchnął i pomógł mi wstać. Od razu upadłem z powrotem, niezdolny do pokonania choćby metra.
- To teraz nieważne. Musimy się stąd wydostać, opatrzyć cię... - pokręcił głową. - Mogę się założyć, że ludzie Nick'a już nas szukają. - nerwowo podrapał podbródek.
- Liam... - popatrzyłem na niego zbolałym wzrokiem. Zasługiwałem na to, by choć raz ktokolwiek był wobec mnie szczery. 
- Zostawiłem ją tam... - wypuścił powietrze ze świstem i uderzył pięścią w drzewo. - Bo to ku*** tylko zakładniczka, a ty jesteś moim kumplem od prawie zawsze. I tak nie dostalibyśmy za nią pieniędzy, w końcu jest już prawie martwa. A jeśli aż tak bardzo ich potrzebujemy, to porwijmy kogoś innego, w końcu jesteśmy tymi lepszymi. Co to dla nas zabezpieczenia obronne. - mówił szybko, przerywając jedynie na zaczerpnięcie oddechu. Na koniec zaśmiał się gorzko. - Nawaliłem... - powiedział i z całej siły kopnął drzewo stojące przed nim. 
Poczułem, jak nagle wszystko przestaje mieć znaczenie. Musimy po nią wrócić. Ja muszę. Nawet, jeśli przez cały czas będzie nieobecna. Potrzebuję czuć ją obok siebie. Jej zapach, dotyk, po prostu ją. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale teraz ta niezwykła szatynka jest jedynym, po co żyję. Jeśli stracę ją, stracę wszystko. 
- Musimy po nią wrócić? - szepnąłem zachrypniętym, zmęczonym głosem. - Musimy... 
- Louis, czy ty zdajesz sobie sprawę, z ogromu ryzyka? - przyjaciel patrzył na mnie, jak na skończonego idiotę, który bredzi. - Dlaczego to aż takie ważne? - pokręcił głową, ale umilkł, kiedy usłyszał znajome głosy. Zacisnął szczękę i zaczął mnie ciągnąć za sobą. Zamknąłem oczy. Czułem metaliczny zapach krwi, która nieprzerwanie ciekła z mojej rany. Nie pamiętam kiedy, ale w końcu usnąłem.





*RETROSPEKCJA*

"Drobny, wychudzony chłopiec średniego wzrostu, o pięknych błękitnych oczach siedział pomiędzy dwoma kontenerami na śmieci, w jednej z wąskich uliczek Nowego Jorku. Patrzył wystraszony na ludzi, którzy śpieszyli się do pracy, szkoły, uczelni... każdy zajęty było czubkiem własnego nosa i nie zwracał uwagi na drugiego człowieka. 
Bawił się dłońmi, brudnymi od ulicznego smogu, który nieprzerwanie unosił się w powietrzu. Ostatnio jadł dwa dni temu, jakieś resztki z kubła restauracyjnego. Cóż, lepsze to niż nic. 
Pociągnął cicho nosem. Do tej pory nie potrafił wyjaśnić, jak udało mu się przejść niezauważonym na pokład statku. Przepłynął Atlantyk, aby się tu dostać. Pierwsza łezka spłynęła, po jego zsiniałym od styczniowego wiatru, policzku. Dookoła leżał w większości roztopiony śnieg, który z czasem zamieniał się w błoto. 
Starał się naciągnąć rękawy koszulki z krótkim rękawem, lecz na darmo. Dygotał z zimna, schowany przed światem. Nie liczył się już dla nikogo. Wykreślony przez wszystkich wyrzutek społeczeństwa. A przecież to tylko dziecko. Dziecko, które potrzebuje opieki, troski, ale przede wszystkim, miłości. Przecież, jeśli nie zazna jej teraz, to jak sam w przyszłości będzie umiał nią obdarzyć drugą osobę?
Łkał cichutko, nie radząc sobie z emocjami.
-Tatusiu, popatrz... tam leży jakiś chłopiec... - mały czarnowłosy chłopczyk, pociągnął za rękaw mężczyznę, rozmawiającego przez telefon, przez co surowo skarcił go wzrokiem. - Tam... - pokazał paluszkiem, na zwiniętego w kłębek Louis's. Nicolas przymrużył oczy i podszedł bliżej, aby dokładnie mu się przyjrzeć.
Szatyn uniósł wzrok przerażony nimi dwoma i zerwał się, w celu ucieczki.
- Hola. - silna ręka mężczyzny zatrzymała go. Przymrużył oczy, próbując wyczytać coś z twarzy, niesłusznie odepchniętego przez ludzi, malca. - Przydasz nam się. Będziesz pomagał mi, w zamian za własny pokój i coś do jedzenia. - już wtedy wiedział, że zrobi z niego jednego ze swoich najlepszych ludzi. Da mu to, czego potrzebuje, w zamian za wierność i ślepe posłuszeństwo, które ukształtują jego charakter, przez który ciężko będzie dostrzec człowieka...


(...)


- Lottie! - chłopak uśmiechnął się ledwo zauważalnie, gdy wesoła blondynka zaczęła go miażdżyć swoim uściskiem.
- Ale wyrosłeś. - uśmiechnęła się, patrząc na niego. - Może nareszcie znajdziesz sobie dziewczynę... i nie będziesz najniższy w swoim towarzystwie... - parsknęła szczerym i miłym śmiechem.
- Ja... może... ale ty tylko spróbuj mieć chłopaka, a pogadamy inaczej. - powiedział surowym tonem, ale zaśmiał się. Tylko przy niej czuł się sobą. Niestety, ludzie zmieniają ludzi. Już wtedy Nicolas kształtował jego charakter, jak tylko chciał.  I już niedługo sam się o tym przekonał...


(...)


Chłopak o kamiennym wyrazie twarzy usiadł na marmurowej ławeczce stojącej przed grobem swojej siostry. Nie mówił nic. Nie musiał. Sam gest się liczył. Kilka dni temu, wszystko się zmieniło, a on obiecał sobie bycie bezwzględnym. Nie pozwoli, aby Nick i ktokolwiek inny go bił i poniżał. To on będzie dyktował zasady. I w końcu wygra. 
Zapalił kilka zniszczy na płycie nagrobnej i spojrzał na zdjęcie uśmiechniętej nastolatki. Schował twarz w dłoniach i pokręcił głową.
- Wiesz... - zaczął cicho. - Gdybym wtedy umarł, nadal być żyła... przeżyłabyś swoją pierwszą miłość, ślub, własne dzieci... jestem piep****** egoistą, że nadal żyję. - przeczesał swoje włosy. - Przepraszam cię za to... za wszystko... ale obiecuję, że gdziekolwiek bym nie był, zawsze przyjadę do ciebie w rocznicę twojej śmierci. Chociaż wtedy będę mógł pokazać, jak cię kocham siostrzyczko... - ucałował jej zdjęcie, jakby to była ona i nie radząc sobie z emocjami, wsiadł do samochodu.
Dopiero tutaj, w ciemności nocy, gdzie nie było żadnych świadków, pozwolił, aby samotna, pojedyncza łza spłynęła po jego bladym policzku. Policzku, który doznał już tak wielu krzywd...



*KONIEC RETROSPEKCJI*


Przebudziłem się, dopiero gdy poczułem, jak coś chłodnego spływa po mojej twarzy. Uchyliłem słabo jedno oko. 
Liam siedział przy małym strumyku i moczył w niej fragment moich spodni, po czym położył mi go niedbale na czole. Chłodna woda była kojąca i przyjemna.
- Oczyściłem ci ranę postrzałową, ale żeby wyjąc kulę, musiałbym mieć przynajmniej scyzoryk. - wytarł dłonie w swoją koszulkę i spojrzał na mnie. - Owinąłem to materiałem, ale nie jest on pierwszej świeżości, więc trzeba przynieść coś innego, żeby nie wdało się zakażenie. - rzucił chłodno.
- To Styles był na medycynie... nie ty... więc skąd wiesz to wszystko? - mrugałem słabo oczami, żeby przyzwyczaić się do palącego, letniego słońca. 
- Życie mnie tego nauczyło... - wzruszył ramionami i zmęczony potarł czoło.
- Co z Elizabeth? - wymamrotałem. Mówienie o niej przy kimś, kto pomagał mi ją uprowadzić było cho****** dziwne i trudne. Słowa grzęzły mi w gardle, nie chcąc ruszyć dalej.
- Za dnia i tak nic nie zdziałamy. Mogę się założyć, że już są niedaleko. - umilkł na chwilę i zaczął nasłuchiwać. Wyjął telefon komórkowy. - Fu**... - mruknął. - Oczywiście brak zasięgu... - wywrócił oczami. Dopiero teraz dostrzegłem kilkanaście fiolek leżących obok mnie.
- Po co ci to? - słabo sięgnąłem ręką odruchowo do opatrunku na nodze, przez co uderzył mnie w nią. - A to za co?
- Chcesz mieć to zakażenie jeszcze szybciej? - syknął. - Pójdę po nią w nocy, skoro jej obecność tutaj jest taka ważna. - usiadł z powrotem i uważnie zaczął czytać napisy na karteczkach przyczepionych do szkła. - Co to za nazwy, jak z kosmosu? - mruknął niezadowolony. 
- Chemia... trochę biologii... - wywróciłem oczami. - Złapią cię... sam mówisz, że wysłał już ludzi... - pokręciłem głową. 
-  A masz lepszy pomysł? - uniósł brwi. - Dawaj Sherlock'u... - prychnął. - Szczerze, uważam że to głupota i strata czasu. W tym czasie można by ruszyć du** i znaleźć wyjście z tego leśnego labiryntu, a nie wracać się po kogoś, kto nie żyje. - zacisnąłem szczękę. Czułem, jak mój puls przyśpiesza, a krew gotuje się ze złości.
- Elizabeth żyje! - uniosłem głos, a moje słowa echem rozniosły się po lesie. - Świetnie... - wymamrotałem cicho. Jeśli choć jedna osoba to usłyszała, byliśmy zgubieni. Liam spiorunował mnie wzrokiem i wstał.
- No to teraz mamy jeszcze mniej czasu... - mruknął i odbiegł. Popatrzyłem za nim zdziwiony, ale nie odezwałem się słowem. Byłem wdzięczny za to, że poszedł tam wbrew sobie. 
Czułem, jak mocno wali mi serce. Nie mogłem chodzić przez ranę, nie miałem przy sobie broni, wszystko rozmazywało mi się przed oczami, a oni w każdej chwili mogli mnie dorwać. Spojrzałem w górę. Korony drzew pięły się dumnie ku niebu, które nie posiadało ani jednej białej chmurki. Jedynie sam, niekończący się błękit. 
Zamknąłem oczy. Nie wiem, czy spałem, czy straciłem przytomność. To, że nie brałem udziały w tworzeniu rzeczywistości napełniło mnie pewnego rodzaju szczęściem.







~Liam~


Ostrożnie i cicho biegłem przez las. Doskonale zapamiętałem drogę, którą szedłem uprzednio z Louis'em. Wymijałem z uwagą wszystkie gałęzie, suche liście oraz szyszki, które mogły być źródłem jakiegokolwiek dźwięku. Nasłuchiwałem skupiony, czy w pobliżu nie słychać niczyich kroków, po czym biegłem dalej.
Ręce zgięte miałem w łokciach. Dzięki temu byłem szybszy, bardziej skupiony. Nogi rytmicznie deptały podłoże, już chcąc ujrzeć wyznaczony cel.
Jak wielka była moja ulga, kiedy moim oczom ukazał się ogromny gmach. Przymrużyłem oczy. Słońce powoli zachodziło, dając coraz mniej oświetlenia półkuli, na której się znajdowałem. Widziałem kilka osób stojących na warcie przed drzwiami i na ogromnym dziedzińcu, którego nie porastały żadne rośliny. Jedynie ogromne tuje pięły się tuż przy ogrodzeniu. I właśnie za częścią, tuż za drewnianą, starą szopą ukryłem dziewczynę. Chociaż ukrycie to dużo powiedziane. Raczej rzuciłem ją niedbale, po czym wróciłem po konającego Louis'a.
Mogłem przejść za roślinami, jednak wciąż problemem było ogrodzenie znajdujące się pod napięciem. Nerwowo podrapałem podbródek i wziąłem dość ostry ułamany patyk z ziemi. A może wystarczy po prostu kogoś nastraszyć, nie posiadając nic, co pomóc mogło w samoobronie. 
W końcu usłyszałem kroki. Przyglądnąłem się owej postaci z bliska. Szczupły, na oko 65 kilogramowy chłopaczek średniego wzrostu. A za paskiem ma broń.  Ukryłem się za krzewem i gdy znalazł się wystarczająco blisko skoczyłem na niego, powalając go. Szybko, zdecydowany, zabrałem mu pistolet, przykładając do jego skroni. 
- Odblokuj wejście. - warknąłem stanowczo, na co pokręcił głową. - Powiedziałem odblokuj. - przycisnąłem zimny metal mocniej. - Nie zawaham się, czy strzelić. - drżącą dłonią, wyjął z kieszeni klucz automatyczny, który wstrzymał przepływ prądu. 
Pokiwałem głową, po czym mocno uderzyłem go w głowę. Upadł nieprzytomny, a ja z zadowoleniem, niezauważony wszedłem na zakazaną posesję.
Powoli przemieszczałem, już widząc jej sylwetkę.

Już po chwili biegłem przez las z nową zdobyczą. Teraz bezproblemowo mogliśmy znaleźć wyjście z tego miejsca...








~Louis~


Kiedy ponownie otworzyłem oczy, poczułem jak czyjeś drobne ciało przylega do mojego. Poderwałem się słabo, czego skutkiem był mój bolesny upadek.
- Spokojnie... - rozbawiony Liam oderwał zmęczony wzrok od buteleczki. - To tylko nasz więzień... - przeniosłem swój wzrok słabo. Była tu. Cała i zdrowa. Nawet, jeśli nadal tkwiła w tym dziwnym letargu była tu. 
Czułem, jak moje serce bije szybko, jakby zaraz miało zostać wyrwane z mojej piersi. Przełknąłem ślinę i mimo chęci pobicia jej, odgarnąłem słabo jej włosy. Zacisnąłem oczy, kiedy poczułem ból. Odsunąłem się szybko, a moja dłoń uderzyła z całej siły w korę drzewa.
- Nie, żeby to była moja sprawa, ale wasza relacja jest dziwna... - chłopak uniósł brwi, obserwując uważnie moje zachowanie.
- Ja nie rozumiem co się ze mną dzieje... chcę, żeby tu była, ale kiedy ją widzę, czuję, jak ogarnia mnie wściekłość i potrzeba uderzenia jej. Nie rozumiem tego... - szepnąłem i przeczesałem dłonią włosy nerwowo.
- Mogę cię o coś spytać? - odezwał się po dłuższej chwili nieznośnej ciszy. Pokiwałem głową, odsuwając się od niej coraz bardziej. Nie mogłem jej uderzyć. Nie mogłem. - Czy ty coś... no wiesz... coś do niej... nie wiem... czujesz? - potarł podbródek, nie rozumiejąc mojego zachowania wobec niej.
- Nie wiem... - westchnąłem. - Nie umiem odczuwać. Kto miał mnie tego nauczyć? - mruknąłem niechętnie. Zwierzanie się mu, było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie mnie kiedykolwiek spotkały. - Ale... kiedy jest przy mnie czuję się dziwnie. Jakby czas się zatrzymał... jakby wszystko było inne, a ja wcale nie był potworem bez serca... Ja nigdy tak nie miałem, żebym kogoś nienawidził i jednocześnie... - zacząłem, ale urwałem. Pokręciłem głową i wypuściłem ze świstem powietrze. - Ja tego nie rozumiem... ale czuję, że ona mnie zmienia... że przy niej jestem innym człowiekiem... - spojrzałem na niego. - To chore...
- Dlaczego tak uważasz? To, że życie zmusiło cię do zostania tym, kim jesteś, nie oznacza iż nie możesz... cóż... się zakochać... ja sam niedawno się zaręczyłem. - spojrzałem na niego zdziwiony. - Serce nie sługa... - poklepał mnie po ramieniu. - Jeśli ci na niej zależy, zrób wszystko, aby to ujrzała... - nagle poczułem, jak coś ostrego wbija mi się w rękę. Syknąłem z bólu.
- Co ty robisz?! - warknąłem i spojrzałem, jak stróżka krwi spływa po moim ramieniu. Chłopak siedział spokojnie z kawałkiem szkła w ręce.
- Uspokój się... - to samo uczynił z ręką Elizabeth. 
- Zwariowałeś?! - próbowałem zatamować krew. I wtedy spojrzałem na nią. Ogarnęła mnie ślepa wściekłość. Uniosłem ranną rękę, aby uderzyć dziewczynę, ale Liam zmienił moje zamiary. Jednym zwinnym ciosem powalił mnie. - Człowieku, co ty wyprawiasz?! - uniosłem głos, ale byłem na tyle cicho, aby ech które czekało na dźwięki, nie uniosło moich słów zbyt daleko.
- Ratuję wam życie... - syknął i przycisnął moje ramię do ramienia Liz. Zacisnąłem z bólu, kiedy przewiązywał do materiałem. - Jeśli w waszej krwi płyną te dwie substancje... po połączeniu hemoglobiny, zredukują się choć w niewielkim stopniu, przywracając wam zdolność poprawnego funkcjonowania... - mówił to, jak jeden z tych lekarzy, których medycznej paplaniny nigdy nie potrafiłem zrozumieć. - Pozostaje nam... tylko czekać... - szepnął, a ja zacisnąłem dłonie, walcząc z samym sobą.











"Cha­rak­ter człowieka ujaw­nia się naj­wy­raźniej i naj­czyściej, kiedy człowiek zos­ta­nie od­su­nięty od swe­go codzien­ne­go otocze­nia i pos­ta­wiony przed czymś nowym."

                                           Hermann Hesse






Hej :) po raz drugi zresztą :D
Dziękuję, za każdy szczery komentarz, jaki od Was otrzymałam :) Dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość większości :)
Nie wiem, czemu, ale ten rozdział wydaje mi się dziwny :c cóż, to do oceny pozostawię Wam :*
Wysyłać to do wydawnictwa? :) jeśli tak, to do jakiego? :) potrzebuję Waszej rady, Misie :C
Do napisania,
Natka99<3

sobota, 30 maja 2015

23: "Wróć do mnie..."

Hej :D
Dziękuję za każdy komentarz, który zachęcał mnie do 
pisania :)
Cóż... spróbuję... dam limit... ciekawe, jak szybko go wypełnicie xd
55 komentarzy = next :3

Miłego czytania :D Polecam zjeść popcorn... mm.. pycha ^^





~ Louis ~

Oparty o niskie drewniane ogrodzenie, które miało sprawiać pozory trudnego do przebycia, odgradzało mnie od pokaźnych rozmiarów statków, które dumnie prężyły się w świetle południa. Czarne, przeciwsłoneczne okulary pozwalały zataić to, co w te chwili obserwowałem. A papierosowy dym, który jako jedyny utrzymywał mój względny spokój, skutecznie odstraszał część ludzi. 
Spojrzałem na wyświetlacz telefonu. Właśnie wybiło południe. Liam powinien już tu być, chyba że coś go zatrzymało. Nie mogłem dłużej narażać się na ekipę Nick'a, która tylko czeka, aby wbić mi nóż w plecy. Wyjąłem kartę z telefonu i rozbiłem ją. To nie przelewki. Rozumiałem co mi grozi. Muszę być szybszy od niego choćby o krok, wtedy wygram.

(...)

Dopiero wieczorem ludzi zaczęło ubywać. Jedyne, co ukazywało się w moim zasięgu wzroku to zakochane pary wtulone w siebie oraz podpici kolesie z kryzysem wieku średniego. Uniosłem wzrok na zachmurzone niebo. Pogoda diametralnie się zmieniła. Robiło się nieprzyjemnie. Cały zdrętwiałem po całodziennym oczekiwaniu.
Wściekły popatrzyłem na jakieś młode małżeństwo, które staranowało mnie, jakbym był powietrzem. A może Elizabeth też tak chce? Po prostu trzymać się za ręce i piep**** durne słowa, o których każdy w końcu zapomni? Normalność jest nudna, przeciętna. Nawet, jeśli nasze drogi przecięłyby się jeszcze kiedykolwiek ze sobą, pewnym jest, że nie zapewnię jej takiego życia, o jakim marzy każdy. Wciąż uciekam, kryję się przed światem, nie rzucam w oczy. Każdy kraj w mniejszym lub większym stopniu o mnie wie i zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosę wraz ze sobą. Nie umiem lubić, współczuć, kochać. Bo kto mnie miał tego nauczyć? Zresztą bez tych uczuć jest lepiej, łatwiej. Mniej problemów, których i tak mam już sporo.
- Wsiadasz? - usłyszałem znajomy krzyk Brytyjczyka, który właśnie ratował mi skórę. Zaparkował pośpiesznie obok mnie, czekając aż łaskawie ruszę się z miejsca.
- Co tak długo? - mruknąłem, kiedy wjechaliśmy na autostradę. Podrapałem podbródek, myśląc o tym, w jakim stanie znajduje się Liz.
- Dostać się z zachodniego wybrzeża do Irlandii trwa cho****** długo. - powiedział zniecierpliwiony Liam. - Ciesz się, że w ogóle tu dotarłem, bo niewiele brakowało i skończylibyśmy... skończyłbyś marnie... Nick u nas był. Chciał nas przekabacić na swoją stronę. Wszyscy poparliśmy ciebie. Zaczęła się strzelanka. - pokręcił głową. - Niall'a postrzelili w ramię... nie chciał jechać do szpitala, bo wolał ratować Elizabeth. Sami wyjmowaliśmy mu kulę! - uniósł głos, jakby bezradnie chciał krzyknąć sam za siebie. Pokiwałem głową.
- Wiedziałem, że nasza grupka trzyma się razem. - założyłem ręce. - Czy udali się tam, gdzie prosiłem?
- Wątpliwe, by byli w Azji. Nick nie ma tam ani jednej siedziby, poza tym za daleko, a on woli działać szybko i konkretnie. Niall przeszukuje Nowy Jork, a Zayn próbuje kontaktować się z Rosalie... - uciął i wypuścił ze świstem powietrze. - Jednak to trudniejsze, niż myśleliśmy. Wszędzie koło tego domu kręci się policja. Kontrolują każdego z kim rozmawia. - mruknął, nie odrywając wzroku od matowego asfaltu. - Harry zmienił kurs na Europę Południową... 
- I myślisz, że tam będzie? - nerwowo zagryzłem policzek od środka. Bałem się o nią. Bałem się, bo wiedziałem z kim ma do czynienia i jak wiele jej grozi.
- Miejmy nadzieję. - Liam potarł czoło w skupieniu. - Beznadziejni z nas porywacze, skoro jeszcze nam ją uprowadzono... - zaśmiał się gorzko.
- Długo mi to będziesz wypominał? - mruknąłem. Chciałem, żeby tu była. Chciałem dotknąć jej policzka. Ale tym razem wszystko zrobiłbym inaczej. Pokazałbym jej moje wnętrze. Wnętrze niezbyt piękne, pozbawione kwiatów i radości, ale jednak byłoby to wnętrze. 
Po dłuższej chwili namysłu przeszedłem na tylne siedzenia i usnąłem, odcinając się od tej piep****** rzeczywistości.



"Szatyn leżał na kanapie w swoim salonie. Był w domu. Wspomnienia z dzieciństwa boleśnie dały o sobie znać. To był jego czuły punkt. Schował twarz w dłoniach. Był załamany. Rozbity na tysiące kawałeczków. Brązowa, przytulna kanapa stała tam, gdzie zawsze. Tak, jak ją zapamiętał. Miękki dywan, który tak kochała jego mama leżał, jak zwykle nieznacznie przekrzywiony.
- Tatio! - usłyszał pisk małego chłopczyka, który z uśmiechem przytulił się do jego nogi. Nic nie rozumiał. Kim było to dziecko?
- Will, tata jest zmęczony. - Elizabeth wyszła z kuchni i wytarła ręce w różnokolorową ścierkę. Uśmiechnęła się do Louis'a nieśmiało i wzięła dziecko na ręce. - Pomożesz mamusi w kuchni? - zmierzwiła mu włoski, na co pokiwał energicznie główką.
- Wielny gielmku... plowadź! - zaśmiał się chłopiec. 
Wtem rozległ się dzwonek do drzwi zwiastując przybycie gości.
- Kto przyszedł? - zapytał Louis i spojrzał na El pytającym wzrokiem.
- Przecież miała dzisiaj przyjść twoja siostra... - otworzyła drzwi, a do środka weszła Lottie.
- Ale się za tobą stęskniłam braciszku! - pisnęła wesoło i rzuciła się na zdezorientowanego szatyna. Właśnie przytulał kogoś, kto nie żył. Nie wiedział, co to był za świat, ale mógł w nim żyć już na zawsze.
Nagle do środka wtargnęli zamaskowani mężczyźni. Rozbili szyby, wyciągnęli broń. Louis już wiedział, co ma zrobić. Złapał szybko Lotts, która bawiła się z małym i wepchnął ich do spiżarni, aby przeczekali to.
- Louis! - usłyszał pisk Elizabeth. Zapomniał. Zapomniał o niej. Wybiegł do salonu, właściwie tylko po to, by zobaczyć, jak Nicolas trzyma ją, przykładając pistolet to jej skroni. 
- Ja zawsze wygrywam. - zaśmiał się szyderczo i przycisnął broń, jeszcze bardziej zdecydowany co do tego, co za chwilę miał uczynić.
- Louis... - szatynka szlochała bezradnie. Ale nie miała mu za złe tego, że o niej zapomniał. Uchronił siostrę, która była dla niego jedyną bliską rodziną, uchronił dziecko. Była pewna, że są bezpieczni, że Louis da sobie radę. Wiedziała, że nigdy nic dla niego nie znaczyła. A jednak, kiedy jej się oświadczał wypowiedziała: "tak". I mimo tego, że prawie w ogóle nie był w domu i traktował ją i dziecko, jak powietrze, starała się być szczęśliwą. Cieszyć każdym dniem. 
Dlaczego teraz, roztrzęsiona i zapłakana uśmiechnęła się do niego niewinnym uśmiechem, a huk wystrzału z broni przeszył powietrze. Jej wzrok zmętniał, a ciało upadło na podłogę. Umarła od razu. Nie miała nawet cienia szansy na przeżycie. 
- Elizabeth! - krzyknął Louis i podbiegł do niej, desperacko próbując przywrócić ją do życia. Jakby wcale nie odeszła, a jedynie zapadła w szczęśliwy sen. Niestety, było już za późno...



- Elizabeth! - krzyknąłem, zrywając się zlany potem. Nie wiedziałem, który świat wolałem: ten bez Lottie, czy ten bez Elizabeth. 

"Louis, wróć. Twoja siostra nie żyje już od tak dawna. A Liz, tak." - w tym momencie zapałałem niewyjaśnioną nienawiścią do samego siebie. Jak mogłem do tego dopuścić?!
- W porządku, stary? - Liam zatrzymał się na poboczu i spojrzał na mnie z niezrozumieniem, ale i współczuciem. Pokręciłem głową i potarłem twarz dłońmi. Dawniej byłem przekonany, że gdybym mógł uratowałbym Lottie, nawet jeśli miałbym do wyboru między nią, a jakąkolwiek inną dziewczyną... a teraz? Teraz czuję, że bez El moje życie byłoby do niczego. Dlatego znajdę Nick'a i odbiorę mu Elizabeth. I dopilnuję, by zawsze była szczęśliwa. Nigdy je nie odepchnę. 
- Znajdziemy ją... - poklepał moje ramię, dodając braterskiej otuchy, po czym ruszył dalej, zagłębiając się coraz bardziej w nieprzeniknioną ciemność nocy.







~ Elizabeth ~ 

Patrzyłam na mężczyznę zdziwiona i wystraszona. 
- Czego pan ode mnie chce? - spytałam w końcu, podkulając nogi pod brodę. Podszedł bliżej i złapał mnie za szyję. Nerwowo próbowałam łapać powietrze, którego z każdą bolesną sekundą było coraz mniej.
- Nie odzywaj się, dzi***. - warknął i przyparł mnie do ściany. Zaczęłam się wyrywać. Łzy bezradności płynęły po moich policzkach. Tak bardzo pragnęłam, żeby ktokolwiek mnie do siebie przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Że nic złego mi się nie stanie, a to wszystko to jeden, nieudany sen. 
Zacisnęłam oczy przerażona tym, że lada chwila zginę. Chciałam jeszcze zobaczyć Niall'a, Rose, a nawet Louis'a. Tyle miał mi jeszcze wyjaśnić. Ostatnimi czasy otworzył się przede mną, pozwolił dostrzec choć część kogoś innego. Kogoś, kogo nie można ujrzeć na zewnątrz. Kogoś, kto zbłądził i nie wie, jak wrócić na dobrą drogę.
- Nie ruszaj się, to nic nie poczujesz... - mruknął mi na ucho i przystawił igłę do mojej szyi. Pokręciłam szybko głową, czując jej metaliczny chłód. Pisnęłam przerażona, kiedy z całej siły uderzył mnie w głowę. 
Nim zdążyłam jakkolwiek zareagować wbił mi ją, wraz z płynem, który zawierała. Poczułam, jak dociera on do moich żył. Mrugałam coraz leniwiej, wkładając w to więcej wysiłku niż normalnie.
- Czy ja umieram? - spytałam słabo, czując jak tracę czucie w kończynach. Obraz przed moimi oczami było rozmazany i zniekształcony. 
- Zapadasz w długi, długi sen... sen bez końca. - mruknął zadowolony z faktu, że to co mi zaaplikował, działa jak należy. Chciałam krzyczeć, błagać o pomoc, ale byłam niezdolna do wypowiedzenia czegokolwiek. Pragnęłam wybiec stąd. Drzwi były otwarte, a on specjalnie ustawił się tak, żeby mnie przepuścić. Jednocześnie dawał i odbierał mi wolność, której nigdy prawdziwie nie zaznałam. 
- Dobranoc, kotku. - powiedział kąśliwie, po czym wyszedł zamykając drzwi, będące moją jedyną deską ratunku. Patrzyłam na nie, walcząc z nieodpartą potrzebą snu. I tą walkę przegrałam...







~ Rose ~

Właśnie wracałam z parku z Carrie i Sophie, gdy ujrzałam znajomego mulata opartego o samochód po drugiej stronie ulicy. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc co może go sprawdzać w te strony. Ostatnim razem mnie odrzucił. Oddał dla pieniędzy. Rozkochał w sobie i zostawił samą, jak palec w tym okrutnym świecie. 
- Carrie, czy możecie odciągnąć stąd policjantów? - szepnęłam, widząc jak podchodzi do mnie. - Muszę... z kimś porozmawiać... - po tych słowach dziewczyny pokiwały głowami i podeszły do policjantów. 
- Witaj. - chłopak nachylił się nade mną i popatrzył mi w oczy. 
- Zostawiłeś mnie. - powiedziałam oschłym tonem. Tak naprawdę tylko grałam złość do niego. Gdzieś w środku skakałam z radości. Jest tu. Stoi przede mną, nieskazitelny, jak zazwyczaj.
- Nie miałem wyboru! - wysyczał przez zaciśnięte zęby i rozglądnął się. Wiedział, że jest tu pełno nieprzyjaznych mu ludzi, a jednak zaryzykował.
- Zawsze jest wybór... - powiedziałam z bólem. Objął mnie w talii i przyciągnął mnie do siebie. 
- Posłuchaj mnie uważnie... nie mamy wiele czasu, zanim oni tu przyjdą... - szeptał mi na ucho pośpiesznie, nerwowo.  - Nicolas porwał nam Elizabeth. Została nas piątka, ich jest setki. Potrzebujemy cię, jak nikogo innego. Musimy ją odnaleźć, zanim ją zabije. - powiedział szybko.
- Przecież... przecież Elizabeth nie... - głos mi się załamał. Pokręcił szybko głową, jakby to co właśnie powiedziałam było zwykłym absurdem.
- Żyje... cały czas była i jest żywa... ale ile jeszcze pobędzie przy tym człowieku nie wiadomo... teraz każda sekunda się liczy, rozumiesz? Musisz pojechać ze mną... - potarł podbródek, widząc, jak mężczyźni są coraz bliżej.
- Pojadę... - szepnęłam.
- Świetnie... za 10 minut, w tym samochodzie. - musnął moje wargi i odszedł, skręcając gdzieś tak, że zniknął z mojego pola widzenia.
- Kto to był, proszę pani? - spytał podejrzliwie inspektor. 
- Mój chłopak... - powiedziałam spokojnie. Mówiłam prawdę. A to, że ta prawda zawiera całą bombę wybuchową gorszych rzeczy, wolałam zachować dla siebie. - Wyjeżdżam z nim na jakiś czas... muszę odreagować porwanie... - uśmiechnęłam się.
- To nie jest dobry pomysł. - zaprotestował, ale nie słuchałam go, już siedząc w samochodzie.
- Będę miała przez ciebie kłopoty. - westchnęłam, spoglądając na Zayn'a, który odjechał z piskiem opon.
- Już je masz... - odparł i spojrzał na mnie. - Przecież o tym wiesz...







~ Louis ~

Tej nocy nie zmrużyłem już więcej oka. Wiedziałem, że przyśni mi się Elizabeth, a nie byłem w stanie po raz kolejny obserwować jej śmierci. Mimo tego, jak Liam mnie uspokajał, że wszystko z nią w porządku, że on jej nie zabije, jednak z upływem kolejnych cennych minut, coraz bardziej wątpiłem w jego słowa. 
Zmęczony, oparty o szybę patrzyłem na zmieniające się widoki za oknem.
- Jesteśmy we Francji... za niedługo dojedziemy na Lazurowe Wybrzeże... - poinformował mnie Liam, na co pokiwałem głową. To, że tam będziemy, nie znaczy, że Elizabeth również. Gdyby porwali mi kogokolwiek innego, wisiałoby mi co z nim uczynią. Ale przy tej rozbitej wewnętrznie szatynce nie chodzi mi już o te pieniądze. I tak dostaliśmy ich sporo przez okup wpłacony za jej siostrę. 
- Patrz! - moje rozmyślania przerwał Liam, wskazując na znajomego mężczyznę. 
- To jest goryl Nick'a? - przymrużyłem oczy, nie rozpoznając istotnych szczegółów. Dopiero jego gangsterski tatuaż, który posiadał na ciele każdy z nas rozwiał moje wątpliwości. Rozmawiał z kimś oschle, bacznie rozglądając się, jakby wiedząc, że widzieliśmy każdy jego ruch.
- Jedziemy za nim? - Liam nie odrywał od niego wzroku, jakby bał się, że nam ucieknie wraz z możliwością znalezienia panienki Carter. 
- Pewnie. Co mamy do stracenia? - wzruszyłem ramionami. Kiedy Carl wsiadł do swojej terenówki ruszyliśmy w pościg za nim. Jechaliśmy dość długo, a z upływem czasu moja niecierpliwość wzrastała. Na samą myśl, że zobaczę Elizabeth, coś sprawiało, że nie mogłem usiedzieć w miejscu.
Zatrzymaliśmy się w ukryciu i szybko, ale cicho wyszliśmy z samochodu. Kiwnąłem głową Liam'owi, po czym ruszyliśmy przez las w poszukiwaniu miejsca, które miało nas zaprowadzić do celu naszej podróży.

Naszym oczom ukazał się pokaźnych rozmiarów budynek, przypominający dawne dworki, jednak tak zmodernizowany, że wyglądem przypominał pomniejszone nowojorskie biurowce. Wysokie ogrodzenie piętrzyło się przed nami, dzieląc od posiadłości.
- Jak się tam dostaniemy? - spytałem i przyłożyłem ucho, tylko po to, aby moje obawy się potwierdziły. - Napięcie elektryczne. A to skur*****. - mruknąłem i przez przypadek kopnąłem kamień prosto na nie. 
- Albo jego pozory... - popchnął bramę, która bez problemu ustąpiła. Zmarszczyłem czoło. Coś mi tutaj nie grało. To było zbyt proste. Nick nie jest człowiekiem, który ustępuje bez walki. 
- To podstęp. - powiedziałem po chwili, słysząc czyjeś kroki. Brunet nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ jednym mocnym uderzeniem w głowę został ogłuszony. Nie musiałem długo czekać, aż twardy przedmiot zetknął się z moją czaszką i powalił mnie na dobrze ubitą, niczym nie porośniętą glębę.

Nie wiem, ile czasu minęło, ale świadomość odzyskałem dopiero w momencie wrzucenia do niewielkiej, wysokiej celi. Zamrugałem kilkakrotnie oczami, aby wyostrzyć wzrok. Dopiero wtedy rozejrzałem się po klaustrofobicznym pomieszczeniu. Wysokie, szare ściany bez okien, spróchniała, drewniana podłoga, od której wręcz czuć było nadmierną wilgoć i ona leżąca bezwładnie.

Nasze ciała zajmowały całą przestrzeń. Nie było tu miejsca na nikogo więcej, chyba że umiałby latać.
- Elizabeth? - spytałem zachrypniętym głosem i związanymi nogami szturchnąłem ją lekko. Zero odzewu. Zmarszczyłem czoło i przekręciłem się tak, że patrzyłem jej w twarz. - Czas wstawać... - powiedziałem głośniej, nie rozumiejąc dlaczego wciąż śpi. - Elizabeth! - krzyknąłem zniecierpliwiony, jednak i to nie dało oczekiwanego efektu. Zdenerwowało mnie jej nieposłuszeństwo i pewnie gdyby nie fakt, że leżałem tu związany, niczym indyk na Święto Dziękczynienia, dawno bym ją uderzył. Nie panowałem nad sobą, taka prawda.
Usłyszałem, jak ktoś przekręca zamek w drzwiach i wchodzi do środka. Było zbyt ciasno, abym mógł się obrócić, ale byłem prawie pewny, że to Nick. I nie myliłem się...
- Nie sądziłem, że naprawdę jesteś tak dziecinnie naiwny. - prychnął mężczyzna i spojrzał na mnie rozbawiony. - A wszystko przez jedną małolatę. - kopnął mnie w sam środek kręgosłupa, na co syknąłem z bólu, który rozszedł się wzdłuż całych pleców. - A wiesz, co w tym wszystkim najlepsze? Że ona już się nie obudzi. Po dawce, którą jej zaaplikowałem... - prychnął i wyszedł, zatrzaskując drzwi. Zmarszczyłem czoło i spojrzałem na spokojną twarz nastolatki. Wyglądała tak spokojnie, niewinnie... jakby właśnie miała jakiś przyjemny sen...
Zacisnąłem oczy. Byłem tu dla niej, a jej jakoby już tu nie było.
Westchnąłem i delikatnie ucałowałem jej podbródek, czoło, nosek, kość policzkową, skroń, a na końcu usta.
 - Wróć do mnie... - szepnąłem błagalnie. - Bez ciebie jestem nikim... ba! nie istnieję bez ciebie...  jesteś częścią mnie... potrzebuję cię... jak nikt inny... - westchnąłem i schowałem twarz w zagłębieniu jej szyi.










"Kto jest tym mężczyzną, który trzyma twoją dłoń?
I mówi o twoich oczach?
Śpiewał, o byciu wolnym,
Ale teraz zmienił zdanie"

                                      One Direction - "Stockholm Syndrome"






Kochani! :D Jestem z Was dumna :') wybiło te pisiont komentarzy :] uwielbiam Was :** jak to moja przyjaciółka mówi: "loffki, siski, foreverki" ^^
Cóż... będę szczera... ten rozdział jest beznadziejny... nie oszukujmy się, miał wyjść genialnie, a powstało takie coś, co w żadnym calu, oprócz ostatnich linijek mi się nie podoba, więc zrozumiem, jeśli Wam też :)
Cóż... rozdział dodaję z nietypowej przyczyny, otóż dlatego, że kiedy tylko wybiło 50 komentarzy, tata cały czas mówi, żebym dodała rozdział :D nie mogę go zawieść haha :D wybaczcie, że tym razem nie wybiorę najlepszego komentarza pod rozdziałem, ale jest dość późno i szczerze to mam dość ślęczenia przed komputerem tyle, mam nadzieję, że mnie zrozumiecie xd


Czy tylko mnie powala i rozśmiesza to zdjęcie? :d nie no zawsze mnie to śmieszy xd a do tego ten aktor ^^ kiedyś sobie to oglądnę... nie dziś, nie jutro, ale kiedyś xd tylko ze względu na niego haha :D
To by było na tyle :) czekam na Wasze opinie :) Dobrej nocy, słodkich Louiskowych (i Stigowych - dla Ani :P) snów :*
Do napisania,
Natka99<3