środa, 29 kwietnia 2015

22: "Boisz się, że nigdy nie odwzajemni twoich uczuć"

 Hejo :D Wyjątkowo dodaję rozdział w środku tygodnia :)
Ale pod tamtym był limit 45, a jest bodajże 27...
Tak, że ten z racji rozdziału proszę 0 50 komentarzy :P
Nie dacie rady, wiem xd ale chcę Was sprawdzić :*

Miłego czytania^^




Po chwili odsunęłam się od niego zażenowana. To, co w tej chwili robiliśmy było złe i nieodpowiedzialne. Nie powinien mnie całować... w ogóle nie powinien był tego mówić. Jest złym człowiekiem, nie zdolnym do uczuć! Wcześniej bezkarnie mnie bił, a teraz? Tak po prostu liczy, że nagle zapomnę o tym wszystkim? Że ulegnę temu, jak bardzo jest idealny? Przecież wygląd to tylko część człowieka... część, która tak szybko przemija. Kierując się tylko i wyłącznie tym, co na zewnątrz zajdziemy donikąd. Przecież, gdybym nie wiedziała, że Louis jest od stóp do głów naszpikowany negatywnymi cechami, powiedziałabym, że to normalny, młody, zarabiający na swoje utrzymanie mężczyzna... cóż... on naprawdę na siebie zarabia... jednak w dość nietuzinkowy sposób.
- Co jest? - mruknął i przysunął mnie tak, jakby potrzebował czuć moje usta. Zmarszczyłam czoło i odsunęłam się. Chyba nie zadowoliła go moja reakcja. Jego tęczówki pociemniały. Nie były już takie puste, jak zwykle. Był wściekły. I widać to było w środku oraz na zewnątrz. 
- Puść mnie... - wymamrotałam i odsunęłam się od niego jeszcze bardziej, wyrywając z dość intymnego uścisku. Kiedy stałam o własnych siłach poczułam niemałą ulgę. Nie mógł robić ze mnie idiotki. Robota, który posłusznie, bez namysłu wykonywał, co tylko chciał jego "pan".
- A więc znowu wkraczamy na ścieżkę wojenną? Świetnie! - syknął i mocno chwycił moje ramię. Skrzywiłam się z bólu, jaki zadał mi jego uścisk. Czemu był taki... ordynarny? Nieliczący się z innymi? Myślący tylko i wyłącznie o tym, co będzie dla niego najlepsze? Egoista, jakich mało. 

Popatrzyłam się przed siebie. Słońce dawno kryło się za horyzontem, a na niebie królował Księżyc, nadający wszystkiemu tajemniczą, srebrną poświatę. W Irlandii było ciepło, wręcz parno i nadzwyczaj spokojnie. Niczym niezmącona cisza omiatała wszystko dookoła. Co jakiś czas, po brukowanej ścieżce leniwie przetoczył się listek, gnany przez wiatr, który zapewne pragnął ożywić wszystko dookoła. Z marnym skutkiem, oczywiście. Gdzieś w dali słychać było rozmowy podpitych nastolatków wracających do domów, po kolejnej, udanej imprezie. Lampa migała co chwila, kończąc swój żywot. Pewnie za kilka dni zostanie wymieniona na nową. Przecież wszystko da się zamienić. Mówimy: "on był nie zastąpiony", a już następnego dnia zapominamy, podziwiając kogoś innego. Niestety, tak skonstruowany jest ten świat. I można biernie się z tym pogodzić. Wygodnicko czekać, aż i nas zastąpią, lub robić wszystko, aby inni zachwycali się nami, długo po naszym odejściu do innego świata.

Jedyne, co poddawało mnie w wątpliwość był mężczyzna stojący przy wejściu na cmentarz. Postawny, umięśniony. Włosy zgolone miał niemalże na łyso, oko podbite. Szara koszulka z krótkim rękawem opinała jego zapewne długo wyrabianą rzeźbę. Przymrużył oczy, patrząc na mnie przenikliwie, a potem odszedł, jak gdyby nigdy nic.
- Słuchasz mnie?! - warknął zniecierpliwiony Louis i popchnął mnie tak, że plecami uderzyłam w kant marmurowego nagrobka. Był zły, ponieważ nie spełniłam jego oczekiwań? Bo nie rzuciłam mu się w ramiona, niczym kolejna głupia dziewucha? 
- Tam ktoś był... - szepnęłam się. Szatyn odwrócił się i rozejrzał dokładnie. - Piep***** głupoty! - prychnął i kopnął mnie mocno. - A wiesz, co jest najlepsze? Że twoi rodzice zapłacili okup za Rose, a ciebie mają w du***! Do końca swojego nędznego życia zgnijesz ze mną, czy ci się to podoba, czy nie! - szarpnął mnie za rękę, zmuszając tym samym do wstania.
- To nieprawda... kłamiesz... - wydusiłam słabo, a pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. - Oni by mnie nie zostawili samej... nie zostawili... - wybuchłam głośnym i żałosnym płaczem, na co tylko wywrócił oczami i pociągnął mnie w kierunku samochodu. - Dziwnie tu pachnie... - szepnęłam, kiedy wsiedliśmy do samochodu. - Jakby... - po raz kolejny w moim życiu zdążył mi przerwać.
- Słuchaj... ustalmy sobie jedno. - wywrócił oczami. - To nie koncert życzeń. Jesteś teraz niczym. Martwym punktem, który za niedługo zostanie zmazany... - zamyślony podrapał się po swoim podbródku. - Więc wisi mi to, jak tu pachnie, jak pachnie na zewnątrz. Twoje zdanie nie zmieni niczego. - wzruszył ramionami. - Więc daruj sobie, bo tylko się ośmieszasz... - spuściłam wzrok urażona. Nie chce mojej opinii, to nie, ale ja nie zamierzam zginąć.
- Śmierdzi benzyną. Jakby się wylała. - mruknęłam i więcej nie miałam zamiaru się przy nim odzywać. Niech radzi sobie sam. Prychnął z politowaniem, ale szyderczy uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy ujrzał jasny błysk, a następnie całe auto stanęło w płomieniach. 

Przerażona widziałam, jak kilku mężczyzn zaczęło uciekać. Louis próbował otworzyć drzwi, ale wszystkie były... jakby zaklejone? Byliśmy w pułapce. Duszący dym wdzierał się do środka przez każdą wolną szczelinę, sprawiając, że powietrza zdatnego do oddychania, z każdą chwilą było coraz mniej. Teraz o tym, czy przeżyjemy decydowały ułamki sekund.
- Zatkaj usta. - powiedział szybko Louis i przyłożył do moich ust kawałek materiału nasączonego wodą mineralną. Głowa bolała mnie od nadmiaru szkodliwych substancji, a świadomość i możliwość myślenia, opuszczały mnie coraz szybciej. Z naszych ciał nieprzerwanie lały się strużki potu. Nie wiem, jaka w samochodzie rozgrzanym przez ogień musiała być temperatura, ale niczego nie dało się dotknąć, aby nie zostać poparzonym. Louis nerowo wziął pistolet i zaczął strzelać w dach. Skoro nie da się wyjść dołem, to może choć górą. Po chwili w całym samochodzie zrobiło się szaro od dymu. Oczy piekły mnie i jego. Co chwila nerwowo je pocierałam, łzawiąc. Nigdy nie sądziłam, że dym aż tak bardzo szczypie i piecze.
 W końcu udało mu się. Wyważył blachę i wyszedł na dach. Krzyknął z bólu, kiedy ognisty język muskał jego skórę. Pośpiesznie podał mi ręce i wyciągnął na dach. Ognień rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie, jednak nie było nikogo, kto zareagowałby na zagrożenie. 
- Na trzy skaczemy... - krzyknął, gdy ogień pokrył niemalże cały dach. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo nim zorientowałam się leżałam pod nim. Nasze osmolone i spocone ciała stykały się ze sobą. Patrzył na mnie z uczuciem ogromnej ulgi. Mimo, że na dworze nadal było gorąco, wystarczało, by zawiał zefirek i od razu robiło się przyjemniej.
- Kto to zrobił? Kto byłby zdolny do czegoś takiego? - szepnęłam przerażona. Oboje nie zauważyliśmy tego, że ktoś ugasił ogień. Tak nagle? Jakby tylko czekał na naszą śmierć... ale po co komuś nasza śmierć?
Bujne, nieskoszone rośliny, mimo że normalnie w dotyku wydawałyby się miękkie, teraz tylko raniły nasze ręce, brzuchy.
- Nicolas Gordon. Jeśli on tu jest, nie ma ani cienia szansy na to, że oboje przeżyjemy. - mruknął cicho Louis do mojego ucha. - Musimy uciekać... ja muszę... przed własnym gangiem... teraz porywam cię na własną rękę... na własnych zasadach... jeśli myślałaś, że ten ogień był niebezpieczny, mylisz się... czekają nas rzeczy znacznie gorsze... a to tylko początek... - ucałował moją poparzoną szyję i podał rękę. Wstał z ziemi bacznie się rozglądając. - Oni tu są... to pewne... Chodź... - z zimną krwią i twarzą, niewyrażającą żadnych uczuć uporczywie próbował się gdzieś dodzwonić. Uniósł brwi, patrząc na sklep z motocyklami. - Co powiesz na przejażdżkę? - spytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Obszedł budynek dookoła, zaglądnął na chwilę przez szyby i uśmiechnął się z triumfem. 
- Masz zamiar to ukraść? - pokręciłam głową z dezaprobatą, po czym usiadłam na chodniku i przyglądałam mu się zaciekawiona. Nawet z czerwoną szramą zdobiącą jego policzek wyglądał idealnie. Nie rozumiem, jak on to robi. Niektórzy ludzie chyba po prostu mają w genach to, że niezależnie od sytuacji muszą wyglądać, jak bóstwa. A Louis Tomlinson na moje nieszczęście się do nich zalicza. Podszedł do mnie i zmierzył wzrokiem. Zwinnym ruchem wyciągnął z moich włosów wsuwkę, przez co kosmyk niesfornych włosów opadł mi na oczy. Uśmiechnął się pod nosem na ten widok i zaczął ją wyginać tak, aby spełniała rolę klucza. 
- Takie rzeczy udają się tylko na filmach... - mruknęłam i bawiłam się skrawkiem mojej koszulki. Cała moja i jego skóra pokryta była ciemnoczerwonymi plamami... jego miejscami była aż brązowa.
- Jeśli włamywało się do setek sklepów i mieszkań, uwierz... wystarczy wsuwka... - nacisnął klamkę, a drzwi ustąpiły. Podszedł do półki z kluczykami i wziął jeden. Już po chwili wyjechał nowiutkim, czarnym motorem z pomieszczenia. Na koniec zamknął wszystko tak, jak było na początku i podał mi dłoń.
- Jakim cudem, wszystko uchodzi ci płazem? - pokręciłam głową i usiadłam za nim niechętnie, delikatnie go obejmując.
- Po prostu jestem Louis Tomlinson. - powiedział szczerze rozbawiony, ruszając z piskiem opon.








~Louis~

Nad ranem dojechaliśmy do domu mojego znajomego. Mimo, że jestem ścigany wpuścił mnie i bacznie przyglądał się spokojnie śpiącej na moich rękach, Elizabeth.
- A, więc mówisz, że Nick się mści? Przecież nie ma żadnego powodu ku temu... - skonsternowany Josh pokręcił głową zamyślony. - Likwidowanie swoich najlepszych ludzi, nic mu nie da... - zaspany pił kawę, słuchając mnie w zamyśleniu.
- Da. Jest zły, że zabiłem Frank'a. - mruknąłem, turlając jabłko. Musiałem tu przeczekać jakiś czas. Podjąć decyzję, dokąd się udać. Nie mogłem wiecznie uciekać. Nie miałem na to ani czasu, ani cierpliwości.
- A ona? Elizabeth? - upewnił się, za nim zapytał o cokolwiek innego.
- Carter... - powiedziałem surowo. - Łapy od niej precz. Nie waż się jej dotknąć lub chociażby rozmawiać z nią. - warknąłem. Niech nie myśli sobie, że wszystko mu wolno. 
- Czyżbyś się zakochał, Tomlinson, w jakiejś zadufanej w sobie małolacie, jak to mawiałeś? - rozbawiony założył ręce, czekając na moją odpowiedź. Wystawiłem mu środkowego palca i wyszedłem z kuchni, rzucając w niego jabłkiem. Nie nazwałbym tego miłością... prędzej... fascynacją... zresztą niech każdy określa to sobie, jak chce, wisi mi to. Wyszedłem na ogród i usiadłem na dużym tarasie. Skupiony zapaliłem swojego Malboro i popatrzyłem w niebo. 

Wszystko uległo zmianie. Oprócz chłopaków, którzy od początku są podporządkowani tylko mi, nie mam już na kogo liczyć. Owszem, życie nauczyło mnie radzić sobie samemu, ale w tym wypadku było to trudne. Zupełnie, jakby każdy chciał mnie załatwić na własną rękę. 
- Boisz się, że zrobią jej krzywdę, prawda? - spytał w końcu i usiadł obok mnie. - Boisz się, że ktoś ci ją odbierze.
- Nie. - uciąłem szybko. Niech przestanie zadawać te cho****** głupie pytania!
- Boisz się, że o tobie zapomni. - nie musiał już nawet pytać?! Tak bardzo był pewny swoich "genialnych" wniosków?!
- Nie. - powtórzyłem wściekły. Jak sam nie zamknie tej pewnej siebie mordy, ja to zrobię!
- Boisz się, że nigdy nie odwzajemni twoich uczuć. - pokiwał głową. Ostatnie stwierdzenie wydało mu się chyba najbardziej oczywiste.
- Przestań, bo tracę cierpliwość! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! - krzyknąłem, chcąc, aby wreszcie siedział cicho. Popatrzył na mnie przenikliwie i uniósł brwi. - Nie, nie... - mówiłem już ciszej i kręciłem głową. - Tak... - westchnąłem w końcu zrezygnowany. Zawsze dopinał swego. Zawsze. Uśmiechnął się z satysfakcją.
- Więc zrób wszystko, aby ona mogła powiedzieć to samo. - rzucił na odchodnym.

Zostałem sam, a w mojej głowie zrodziło się nowe postanowienie, którego będę się trzymać. Zrobić wszystko, aby Elizabeth mnie pokochała...







~Elizabeth~

Obudziłam się obolała. Czułam się, jakby ktoś polewał moje ciało kwasem. Ból jaki sprawiała mi każda rana po oparzeniu był nie do opisania. Raz było mi zimno, a raz gorąco. Trzęsłam się, zlana potem. Rozglądnęłam się po pokoju. Nie ujrzałam wiele. Ciemność spowijała praktycznie wszystko. 
Nie wiedziałam, gdzie jestem, dlaczego tu jestem oraz jak się tu znalazłam. Stęknęłam tylko cicho z bólu. Nie wiem, dlaczego... cały czas miałam wrażenie, że ktoś jest w tym pomieszczeniu i mnie obserwuje. Może to tylko niemiłe złudzenie?
Usiadłam słabo i chciałam wstać, jednak ktoś przygwoździł mnie do kanapy. Chciałam krzyknąć, ale czyjaś ogromna ręka zatkała mi usta. Wybuchłam płaczem wystraszona, kiedy zawiązano mi oczy, ręce, nogi i usta, a następnie wrzucono do jakiegoś pojazdu. Nie rozumiałam, co się działo. To sprawka Louis'a? To ten moment, kiedy nadchodzi mój koniec? Teraz zabije mnie i będzie po sprawie? Nie będzie musiał zawracać sobie głowy kimś tak nieważnym. W końcu dostał swój okup za Rosalie, a tyle pieniędzy w zupełności mu wystarczy.
Słyszałam cichą, szybką rozmowę. Czułam się, jak kompletna idiotka. Nie potrafiłam wyłapać ani jednego słowa. Każda myśl zaczynała mi się mącić, aż w końcu zlały się w jednolitą całość, a ja przestałam kontaktować.




*RETROSPEKCJA*  

"- Niall... mnie to przerasta... - szatynka płakała niewinnie. Czemu tak często musiała cierpieć? - Ja już nic nie rozumiem... jacyś dziwni mężczyźni za mną chodzą, próbując zabić... - ucięła, nie potrafiąc ubrać myśli w słowa.
- Nie bój się, księżniczko... ja cie obronię... - szepnął zaniepokojony blondyn i mocno przytulił ją do siebie, kołysząc uspokajająco.
- Boję się... - płakała cicho, nie mogąc się uspokoić.
- Hm... - chłopak namyślił się chwilę i spojrzał na nią z cwaniackim uśmieszkiem, po czym skoczył na równe nogi. - Pomyśl, że to są gangsterzy, którzy porywają cię, bo jeden się w tobie zakochał... jednak jego mroczna przeszłość i teraźniejszość wygrywają, przez co zamiast okazywać ci swe nieokiełznane uczucia, zadają ci kolejne ciosy! - starał się utrzymywać choć pozory powagi. Udał, że w ręce trzyma pistolet i strzela w nią. Parsknęła śmiechem. Zawsze potrafił ją rozbawić. Był niesamowitym człowiekiem i przypominała sobie o tym każdego kolejnego dnia. - Daj mi skończyć! - zaśmiał się uroczo i skoczył na łóżko. - Ale wiesz... pewno dnia Niall - hero ratuje cię z opresji, a ty z wdzięczności rzucasz mu się na szyję i wyznajesz miłość... - podłożył ręce pod głowę.
- Co proszę? - rozbawiona założyła ręce.
- Powiedziałem... um... wyznajesz miłość? Chodzi mi przyjaźń... przyjaźń... - powtórzył zawstydzony i podrapał się w kark. Pokręciła głową rozbawiona. - W każdym razie... - wystawił jej język. - Cokolwiek by się nie działo... zawsze cię uratuję... przecież od tego są przyjaciele, prawda? - uśmiechnął się i przytulił ją z troską. - Zawsze... - szepnął zamyślony..."

*KONIEC RETROSPEKCJI*


~Louis~

Rano zszedłem na dół i zmarszczyłem brwi. 
- Josh, gdzie Elizabeth? Josh? - krzyknąłem, żeby mnie usłyszał. Nie było jej w salonie, na zewnątrz. Zupełnie, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
- Wybacz, Louis. Każdy musi radzić sobie sam. - Josh w towarzystwie, tak dobrze znanego mi mężczyzny wyszedł z kuchni.
- Witaj, Tomlinson. Znów się spotykamy. 3:1. Wygrywam. - powiedział z kpiną, przez co od razu miałem ochotę się na niego rzucić.
- Nick! - syknąłem. - Gdzie Elizabeth?! - wściekły zmierzałem w jego kierunku, ale dwóch goryli uniemożliwiło mi to. O, nie. Historia sprzed lat znowu się powtarza. Jeśli ją zabije... przecież ja... przecież ona... - Nick! Gdzie Elizabeth! - krzyczałem wściekły, próbując się wyrwać osiłkom. 
- Daleko stąd... mój drogi... - prychnął. - Wiesz... potrzebuję konika doświadczalnego... nowe metody bicia, boks, używki... przecież wszystko trzeba na kimś przetestować, nieprawdaż? - prychnął. Jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek stwierdził, że jestem potworem, nie znał Nick'a. To człowiek bez skrupułów i jak widać ze szwankującym sumieniem.
- Nick! - krzyknąłem wściekły. - To człowiek! Nie przedmiot! - warknąłem wściekły. 
- Jesteś zbyt miękki, Tomlinson. Zbyt miękki... sam niedawno chciałeś ją zabić. Nagle zmieniłeś zdanie? - powiedział, patrząc na mnie przenikliwie. Nie odpowiedziałem zdenerwowany. - Tak myślałem... zbyt miękki. - zaśmiał się i wyszedł z domu, wraz z Josh'em i całą resztą. 

Upadłem na kolana i schowałem twarz w dłoniach. Nie mogli jej zabić. Nie pozwolę na to. Szybko wziąłem telefon i wybiegłem z domu.
- Niall... - zacząłem zdyszany, biegnąc przez las. Mogę się założyć, że powiadomili policję, że tu jestem.
- Louis? Gdzie jesteś? Wracajcie... - powiedział zdziwiony blondyn. Słyszałem, jak bierze gryza, zapewne właśnie zrobionej przez siebie kanapki.
- Niall... Nick ją porwał... - dyszałem zmachany, jednak nie mogłem się zatrzymać. - Nie ufajcie nikomu. Nie rozmawiajcie z nikim. Zostaliśmy wystawieni... Jestem w Irlandii... byłem u Josh'a... nawet od zdradził... jak mogłem być taki głupi... - jęknąłem do słuchawki. Nie radziłem sobie. Pierwszy raz nie umiałem ukryć tego, jak bardzo bolało mnie, że nie mogłem zaradzić na to, że stanie się jej krzywda. Nick nie zna umiaru. On bije, żeby zabić, nie aby dać nauczkę.
- Co?! Jak to Nick ją porwał?! - usłyszałem, jak ktoś wyrywa mu słuchawkę z ręki.
- O co chodzi? Niall wpadł w paranoje... jeść nawet nie chce. - zdziwiony Liam, czekał na odpowiedź ode mnie.
- Niech jeden z was przyleci po mnie do Larne...  będę czekał w porcie. Starajcie się nie zwracać na siebie uwagi. Zayn niech złapie kontakt z Rose, Harry niech jedzie do Azji, a Niall do Nowego Jorku... musimy znaleźć Elizabeth, zanim będzie za późno... - wydyszałem, stając w miejscu. - Nie dajcie się złapać, Liam. - powiedziałem oschle i rozłączyłem się. Znajdę ją. Muszę znaleźć...







~Elizabeth~

Nie wiem, która była godzina, kiedy się obudziłam. Wiem, że znajdowałam się w niewielkiej komórce bez okien. Jeśli chciałabym się położyć na podłodze, pewnie przeliczyłabym się. Całe pomieszczenie, owszem, było dość wysokie, ale niestety bardzo wąskie i niekomfortowe. 
Oparłam głowę o zimną ścianę, by choć trochę pozbyć się niemiłego pulsowania, które wraz z upływem czasu, nie mijało. Patrzyłam pusto przed siebie. Dlaczego mi to zrobił? Znowu? Przecież myślałam, że mimo zmiennego zachowania Louis'a, zacznie mnie traktować jakoś lepiej? Jak człowieka? Żywą istotę?
Wtem drzwi otworzyły się, a do środka wszedł przystojny mężczyzna. Miałam dziwne wrażenie, że gdzieś już go widziałam, jednak nie byłam w stanie przypomnieć sobie, skąd.
- Jeśli myślałaś, że Louis był potworem... - zaczął oschłym tonem. - To źle definiowałaś to słowo... witaj w swoim największym koszmarze... - syknął i podszedł bliżej mnie.











"Rzeczy, które widzi­my [...] to te sa­me rzeczy, które is­tnieją w nas. I nie ma żad­nej in­nej rzeczy­wis­tości prócz tej, jaką ma­my w so­bie. Dla­tego też większość ludzi żyje tak niereal­nie, po­nieważ zewnętrzne ob­ra­zy uważają za rzeczy­wis­tość, a swe­go włas­ne­go świata wca­le nie do­puszczają do głosu. Można być wte­dy na­wet szczęśli­wym. Lecz z chwilą, gdy poz­na się już raz tam­to, in­ne, nie ma się już wy­boru i nie może iść drogą, którą obiera większość"


                                       Hermann Hesse






 Hejo :) 
Nie wiem, co mi się porobiło, ale wyśrodkowało mi się i nie chce odśrodkować xd
Co myślicie o rozdziale? :) o Nick'u, Louis'ie, Elizabeth... :) Uwielbiam czytać te komentarze, które opisują rozdział, mówią mi, co się podoba, a co nie :) Bo komentarze typu "super" albo "kiedy next" to nie motywacja :') Właśnie przez nie, jeszcze trudniej człowiekowi coś chyba napisać :(


No nic... najlepszy komentarz:

COOKIE MONSTER

"To jest po prostu zaje%iste :D wzruszyłam się przy rozdziale :'> Louis chce podarować jej swoje serce to mnie najbardziej wzruszyło :') wiem że to nie prawdziwa historia ale po prostu szloch xD czekam z niecierpliwością z następnym rozdziałem :D pozdrawiam :*"

Do napisania, 
Natka99<3


piątek, 24 kwietnia 2015

21: "Chcę tylko, żebyś była moja"

~Elizabeth~

Spojrzałam na niego zdziwiona. Nie wiedziałam, czego jeszcze mogę się spodziewać po nim. Louis'ie Tomlinson'ie. Założył ręce i czekał, aż wstanę. Ale nie mogłam. Nie potrafiłam. Miałam przy sobie Rose. Chciałam się nacieszyć jej obecnością, póki mogłam.
- Nie zrobili ci krzywdy? - szepnęłam cicho, wtulona w nią. Wytarłam policzki niewinnie i cicho pociągnęłam nosem.
- Nie, Eli... jest w porządku... - ukradkiem spojrzała na Zayn'a. Kiedy zorientowała się, że również na nią patrzy, uśmiechnęła się delikatnie i zarumieniła. Czy ja o czymś nie wiem? - Źle z tobą, siostrzyczko... - spojrzała na mnie smutno. W jej spojrzeniu widziałam jakby... litość? Rozumiem, że sińce i rany... a raczej ich nadmiar, nie są zbyt przyjemne, jednak nie chciałam tego widzieć. Nie współczucia. To jedyne uczucie, którego nie rozumiem. Pojawia się w ludziach z odczuciem... bycia lepszym? Patrzą na danego człowieka i swym spojrzeniem utwierdzają go w przekonaniu, jak niewiele jest wart. A ja nie potrzebowałam tego. Louis wystarczająco długo mi to powtarzał.
- Idziemy. - mruknął szatyn i szarpnął mnie za rękę. Czułam się, jak kukiełka. Szmaciana lalka, której każdy mówi, co ma robić. Spuściłam wzrok smutno, nie mogąc patrząc mu w oczy. Już nic nie rozumiałam. Najpierw mnie bije, torturuje, niszczy... a potem mówi, że mnie kocha? Przecież to pozbawione jest jakiegokolwiek sensu.
- Idziemy, Rose... - mulat podał jej dłoń, a kiedy wstała objął ją w talii.
- Pa, Liz... - pomachała mi delikatnie, z tym jej charakterystycznym wyczuciem, po czym wsiadła do czarnego, sportowego samochodu.
- Nie, czekaj! - wybuchłam płaczem i zerwałam się w pościg za samochodem. Słyszałam kroki Louis'a tuż za sobą, jednak nie potrafiłam się zatrzymać. Nie chciałam, aby spotkało ją coś złego. Obiecałam sobie, że będę ją pilnować.
- Nie pozwalaj sobie. - warknął szatyn i złapał mnie. Szarpałam się, wierzgałam, jednak wszystkie moje działania były nadaremne. Jego uścisk był zbyt silny. To było śmieszne. Postawny, muskularny szatyn kontra drobna, wychudzona dziewczyneczka? Wniósł mnie do willi i rzucił, niczym worek kartofli, na podłogę. Cicho jęknęłam z bólu. Kolejny siniak do kolekcji. 

Poczułam, jak mój żołądek wykręca salta. Byłam głodna. Nawet bardzo. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio dali mi coś, co jest zdatne do spożycia przez człowieka. Szatyn wywrócił oczami i odwrócił wzrok, żeby zobaczyć dzisiejszą datę. Nagle dziwnie spochmurniał i pobladł. Jaki dziś dzień?







~Rose~

Spojrzałam na Zayn'a po chwili i stukałam palcami w szybę.
- Dokąd jedziemy? - uśmiechnęłam się do niego delikatnie i niepewnie. Wciąż nie rozumiałam co nas łączyło... jednak szybsze bicie serca, przy jego pocałunkach, te motylki w brzuchu, kiedy mówił... to nie mogła być zwyczajna znajomość, prawda?
- Oddać cię... - westchnął, a ja popatrzyłam na niego, jak na ufo. Mówił prawdę? Chciał zakończyć to wszystko i tak po prostu pozwolić mi odejść? Nie chciałam wracać! Nie zrobił mi nic złego. Żadnej krzywdy, żadnego szantażowania. Mogłam robić co chciałam... jego nawyki fascynowały mnie... był taki inny od wszystkich... idealny... zupełne przeciwieństwo tych snobów, wśród których musiałam wcześniej żyć... jak spośród takich ludzi znaleźć swój ideał? Przecież to niewykonalne...
- To żart? - spytałaś cicho. - Nie rozumiem... chcesz tak po prostu... - zaczęłaś, ale przerwał ci wpół słowa.
- Posłuchaj... - zjechał na pobocze i zatrzymał się. Westchnął i przeczesał swoje kruczoczarne włosy palcami. - Nie wiem, co ty zauważyłaś w takim idiocie, jakim jestem... ale jeśli cokolwiek do mnie czujesz, to wiedz, że czuję to samo... - do moich oczu napłynęły łzy. Kochał mnie... - Ale tak będzie bezpieczniej... dla nas obojga... Louis ma rację... musimy cię oddać... i tak za was dwie nie dostaniemy więcej okupu... Z Elizabeth już nic nie będzie... to kwestia czasu, kiedy umrze... już nie ma z niej pożytku... ale ciebie jeszcze można uratować... - dotknął mojego policzka, patrząc mi w oczy. - Poza tym... kto wie,  czy jeszcze się nie spotkamy... - puścił mi oczko i wpił się w moje usta. Wybuchłam płaczem. Nie chciałam wracać, chciałam być z nim, nawet jeśli oznaczałoby to ciągłe ucieczki... - Ćsiii... nie płacz... - ucałował mój policzek i ruszył w dalszą drogę. Bezwiednie, w końcu usnęłam.

(...)

Wreszcie byliśmy w Chicago. Nareszcie, lub niestety już. To tutaj będę musiała opuścić Zayn'a. Owszem, tęskniłam za rodzicami, ale pragnienie mulata było znacznie silniejsze. Ktoś, kto nigdy tego nie czuł, nie zrozumie. Zaparkował w ciemnej uliczce i wysadził mnie. Poprawił moje niesforne loki i ucałował w czółko. 
- Żegnaj, aniołku... - wsiadł do auta i odjechał. Patrzyłam ze smutkiem, jak odjeżdża z kawałkiem mojego serduszka. Czas wrócić do normalności...







~Sophie~

Bez celu szwędaliśmy się po uliczkach Chicago. Porywacze kazali nam tu być. Obiecali oddać Rose. Carrie biegała podekscytowana od budynku do budynku, jakby wierzyła, że w końcu ją zobaczy. 
Nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonka u pana Cartera.
- Słucham? - spytał mężczyzna poddenerwowany, po czym włączył głośnik. Wraz z policjantami zebraliśmy się w kółko, nasłuchując z przejęciem. 
- Wrzućcie pieniądze do skrzynki na listy przy Webster Ave... - odezwał się przerobiony, niski głos. - Dziewczyna już tam czeka... spróbujcie nas oszukać... a nie skończy się tylko na śmierci jednej z waszych córeczek... - po tych słowach mężczyzna się rozłączył. Spojrzałyśmy po sobie z Carrie, wystraszone. Elizabeth nie żyje? Do moich oczu napłynęły łzy bezradności.
- Ona... - wyszeptałam, niedowierzając temu, co usłyszałam. Car nie wytrzymała. Zaczęła płakać, niczym małe dziecko. Popatrzyłam na nią smutno i mocno przytuliłam.
- Miałaś rację... - łkała niewinnie. Pokręciłam głową stanowczo.
- Ona żyje. Musi żyć. - westchnęłam i szybko zaczęłam podążać za państwem Carter.
- Rose! - usłyszałam pisk pani Carter,  potem szczęśliwe śmiechy ulgi. Nie panowałam nad swoimi nogami, które kazały mi biec za głosem. 
Blondynka była cała i zdrowa. Śmiała się i energicznie rozmawiała z każdym z nas. Jedyne, co mnie niepokoiło, to ślady po łzach na jej rumianych policzkach.
- Boże, Rose, ty żyjesz! - Carrie rzuciła jej się w ramiona i płakała. Widać było po niej, że są w niej mieszane uczucia. Z jednej strony szczęście po odnalezieniu Rosalie, a z drugiej żal do samej siebie, że już nigdy nie ujrzy Eli...
- Lizzie też! Widziałam ją kilka dni temu... - szepnęła, na co wszyscy popatrzyli na nią ze współczuciem.
- Elizabeth nie żyje. - powiedział jeden z policjantów, a ona stała, jak wmurowana. Nie mogła się ruszyć z miejsca. Kręciła szybko głową, a łzy płynęły po jej policzkach.
- Prze- przecież... - dławiła się płaczem. Pani Carter patrzyła na nią smutno, tuląc do siebie.
- To nic.. przynajmniej ty żyjesz... - szepnęła, na co Rose wyrwała się jej, patrząc na nią z niemym wyrzutem.
- Jak możesz tak mówić?! - zaczęła krzyczeć. - To wasza córka! Jacy są z was rodzice?! To nic?! - kręciła głową. Bezradnie upadła na kolana, chowając twarz w dłoniach. Przerastało ją to wszystko. W sumie nie dziwiłam się jej. Ja sama już miałam tego dość. 

Policjanci weszli do samochodu, uprzednio chowając w skrzynce na listy odpowiednią kwotę pieniędzy. Po kilku chwilach młody chłopaczek zabrał zawartość pudełka i zaczął nerwowo iść przed siebie.
- Stój! Jesteś zatrzymany! - krzyknęli mężczyźni i obezwładnili niewinnego chłopaka.
- Ja nic nie zrobiłem! - bronił się wystraszony. - Miałem wyjąć to pudełko i dostarczyć pewnemu mężczyźnie... proszę, nie róbcie mi krzywdy! - bał się. 
- Zostawcie go... - wymamrotałam. - Widać, że nic nie wie... tylko może przez nas mieć większe kłopoty... - pomogłam mu wstać i podałam banknoty, które wypadły. Mógł mieć może z trzynaście lat... nie dałabym mu więcej...
- Dziękuję... - szepnął cicho i uciekł. Policjanci jeszcze przez kilka minut patrzyli, jak biegnie, nie mogąc sobie wybaczyć tego, iż popełnili tak karygodny błąd. 

Kucnęłam przy Rosalie i głaskałam uspokajająco jej włosy.
- On mnie zostawił... ona też... - szepnęła cicho tak, że tylko ja to usłyszałam.
- Kto... kto cię zostawił? - spojrzałam na nią zdziwiona. - Eli i kto?- zmarszczyłam czoło, kiedy ledwo co dałam radę dosłyszeć odpowiedź.
- On... - pociągnęła nosem zapłakana, więcej się nie odzywając.








~Louis~

Popatrzyłem z niedowierzaniem na kalendarz, który niemylnie pokazywał dzisiejszą datę. Datę śmierci Lottie. Datę, której nienawidziłem z całego serca i jeśli mógłbym, wymazałbym ją z każdego kalendarza. 
Co roku ten dzień rezerwowałem tylko dla siebie i dla niej. Przyjeżdżałem na cmentarz i po prostu siedziałem. Czasem mówiłem co u mnie, czasem milczałem. Choć przez chwilę mogłem poczuć się tak, jakby siedziała tuż obok mnie. Jakby śmiała się i z politowaniem mówiła: "Oj, Loui... ty głuptasie". Chłopaki wiedzieli, że w ten jeden dzień nie mają co na mnie liczyć. Nie biłem się, nie krzyczałem... po prostu byłem cieniem człowieka. 
Spojrzałem na zdziwioną, skuloną Elizabeth. Niewinnie i grzecznie siedziała na podłodze, bojąc się ruszyć.
- Chcesz się wybrać na przejażdżkę? - westchnąłem cicho i spojrzałem na nią. Pokiwała nieśmiało głową, bojąc się, że jeśli zaprzeczy stanie jej się krzywda. Podałem jej dłoń i wziąłem trochę jedzenia na drogę. Patrzyła skulona na bułki, słodycze. - Jesteś głodna? - spytałem, ale nie odezwała się, spuszczając głowę. Wzruszyłem ramionami i otworzyłem jej drzwi od samochodu. Podałem jej koszyk na kolana, następnie ruszając z piskiem opon. Co jakiś czas spoglądałem na nią. Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc jak skulona, ukradkiem skubie bułeczkę.
 - Nie musisz się bać przy mnie jeść... nie zabiorę ci tego... - spojrzałem na nią, przez co od razu odłożyła pieczywo. Westchnąłem i już więcej się nie odezwałem.

(...)

Dojechaliśmy do Irlandii już późną nocą. O dziwo, nikt na lotnisku nie zorientował się, że Elizabeth, to Elizabeth. Idioci. Zatrzymałem się przed cmentarzem i zacisnąłem oczy.
- Chodźmy... - podałem jej dłoń, czekając aż ją złapie. Dziś wyjątkowo trudno było mi tu wejść. Szczególnie samemu. Chwilę czekałem, jednak w końcu poczułem delikatne ściśnięcie mojej dłoni. Podążając przodem prowadziłem ją do miejsca jej spoczynku.







~Elizabeth~

Spojrzałam na niego pytająco, kiedy usiadł na kamiennej ławce. Przygarbił się, by odczytać napis na nagrobku. Wyglądał na kogoś całkowicie poddanemu innym, bezbronnego, nieszkodliwego. Gdybym pierwszy raz zobaczyła go właśnie tutaj, nigdy nie powiedziałabym, że może być seryjnym mordercą, człowiekiem bez uczuć.
- Siadaj... - uśmiechnął się smutno i poklepał miejsce obok siebie. Zupełnie zapomniałam, jak to jest być na wolności. Móc oddychać powietrzem, bez lęku o to, że ktoś cię o to skarci.
- Lottie Tomlinson... - przeczytałam cicho, kiedy latarką od swojego telefonu podświetlił napis na marmurze. - To... ta dziewczyna, dzięki której jeszcze żyję? - spytałam cicho i spojrzałam na niego. Był wyciszony. Czułam, że mu przeszkadzam. Napiął mięśnie, zapewne chcąc na mnie krzyknąć. Wziął kilka głębokich oddechów. Uspokoił się? Tak po prostu?
- Lottie była moją młodszą siostrą... - westchnął cicho i oparł łokcie na kolanach. 
- Jak to była? Już nie jest? - spojrzałam na niego zdezorientowana i uniosłam brwi. Pokiwał głową markotnie.
- Przecież widzisz nagrobek... - westchnął cicho. - Zabił ją kilka lat temu... piep***** egoista! - schował twarz w dłoniach. - A wszystko przeze mnie... czemu ona wtedy za mną poszła? Wiedziała, że to, że w ogóle się widujemy to zbyt dużo... on mi zniszczył życie! - mruknął z żalem. - I pomyśleć, że sam wybrałem takie życie... - prychnął i zaśmiał się gorzko.
- Ale kto... nic nie rozumiem... - szepnęłam cicho zdziwiona i spuściłam wzrok na swoje buty.
- Nicolas Gordon... spotkałaś go już... na lotnisku... zaraz po porwaniu. Frank stał wtedy obok niego... był jego synem... - zacisnęłam oczy, kiedy wymówił to imię. Spojrzał na mnie i przyciągnął mnie tak, że siedziałam na jego kolanach. - Jego już nie ma. Ale ja jestem. Masz teraz mnie i tylko mnie. Będę twoją rodziną, przyjaciółmi i wszystkim o czym możesz pomyśleć, rozumiesz? - przyciągnął mnie bliżej siebie i patrzył mi w oczy. Spłoszonym wzrokiem omiatałam wszystko dookoła, tylko nie jego. Nie rozumiałam co w tej chwili nim kierowało. Brzmiał tak... tak... inaczej?
- Wracając do jej śmierci... jak zginęła? - szepnęłam w celu zmiany krępującego tematu. Nie odrywał ode mnie wzroku. Zupełnie, jakby to pomagało mu myśleć.
- Miałem odebrać narkotyki, którymi później miałem handlować... nie miałem pojęcia, że idzie za mną... tak to wszystko byłoby dobrze... - szepnął i urwał na chwilę. - Proszki nie są legalne, a Nick dostał cykora, że mała coś wygada i ją sprzątnął... - spuścił wzrok na moje usta, ale pokręcił głową, żeby się skupić. - A potem tak po prostu poszedł... równie dobrze od razu mógłbym mu strzelić w łeb, ale kiedy ojciec mnie wyrzucił, on mnie przygarnął... - westchnął. - Cho****** głupie to życie... co nie? - przybliżył swoje usta do moich. Pokiwałam głową.
- Porwaliście moją siostrę... co ja mam niby mówić? Mi już naprawę obojętne, kiedy we mnie strzelicie, tylko ją wypuśćcie... - szepnęłam, patrząc na swoje dłonie. - Moi rodzice mają mnie daleko gdzieś... przez całe życie mieli... - pociągnęłam cicho nosem. - Nie mam czegokolwiek... kogokolwiek dla kogo mogę żyć oprócz przyjaciółek... i Niall'a... przyjaciółki zapomniały... Niall stał się tym... - pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- Masz mnie... już to przerabialiśmy... - uniósł mój podbródek.
- Czego ty ode mnie oczekujesz? Że rzucę ci się w ramiona po tym, jak mnie biłeś? Jak wyśmiewałeś się ze mnie? Jak pokazałeś mi, że jestem nikim? - spytałam, a łzy lały mi się po policzkach. - Jeśli tego chciałeś, to udało ci się to. Zyskałeś żal, który nie zniknie po pstryknięciu palcami. Ból, którego nie umiem wybaczyć... - kręciłam głową zapłakana.
- Chcę tylko, żebyś była moja. Budziła się i zasypiała z myślą, że nikt nie może cię mi skraść. Chcę ci ofiarować coś, czego nie pozwoliłem ujrzeć nikomu innemu. - powiedział, nie odrywając tych swoich idealnych niebieskich tęczówek.
- Louis, ja nie powie... - przerwał mi, mówiąc słowa, które wywarły na mnie tak wielkie wrażenie.
- Swoje serce... - wyszeptał, a potem nachylił się, żeby złączyć nasze usta w pocałunku. Mimo, że broniłam się przed tym z całej siły, całym swoim umysłem, serce wygrało. Potrzeba bycia kochaną wygrała. On wygrał. Znowu. Miał rację. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale nie tym razem. Nie dam mu tego... ale to później... na razie liczy się on, jego bliskość... jego dłonie na mojej talii, jego usta sunące po mojej szyi...
Co sprawia, że mimo bycia draniem, jest taki idealny?












 "Ich serca zagubione pośród szumu ludzkości,
ich uczucia rozpalone do granic możliwości,
jednak rozsądek przebija się w końcu,
by zaprowadzić wokoło trochę porządku"

Natka99

Hejo :) Bez zbędnych wstępów zachęcam do wyrażania swoich opinii :) 
Dziękuję za poprzednie komentarze :) Jesteście wspaniali :) Louis romantyk :D Uwielbiam gościa xd 
Nie wybiorę wyjątkowo komentarza najlepszego, ale pod tym rozdziałem już tak xd
45 komentarzy = nowy rozdział :D
A teraz chwalić się, jak tam poszły Wam egzaminy :)
Do napisania,
Natka99<3